poniedziałek, 27 października 2014

MILA GŁUPOTY

 
Fot. Tomasz Wlezień


 Przepraszam Sebastiana Milę za tytuł. Tekst będzie nie o nim, tylko o ludziach, którzy na jego pracy, jego wzlotach, ale też upadkach (a kilka ich było) zrobili sobie narodowe widowisko bez żadnych zahamowań.

Ten tytuł jednak wydaje mi się przewrotnie, ale w sposób najpełniejszy odzwierciedlać to, co zaczęło się w sobotni wieczór 11 października 2014r. Gdy w 88. minucie meczu z Niemcami polski pomocnik strzelił drugą bramkę, można było już zakładać, że euforia nie minie wraz z coraz bliższym ostatnim gwizdkiem sędziego. Ta chwila bowiem niosła w sobie znacznie większy ładunek emocjonalny niż 55. minuta i bramka zdobyta przez Arkadiusza Milika. Choć to Milik wspólnie z kapitalnie zagrywającym piłkę Łukaszem Piszczkiem dali całej Polsce nadzieję, że Niemców można pokonać.

Co Milik to nie Mila
1.Milik strzelił ładną bramkę, efektowną, ale w ferworze powietrznej walki miał sporo szczęścia. Można powiedzieć, że on tę bramkę wywalczył;
2.Mila miał dużo czasu na przemyślenie strzału (w skali tego meczu oczywiście, bo niemieccy obrońcy zgubili się i nie zdążyli natychmiast doskoczyć do świetnie biegnącego między strefami Polaka), co wcale nie było jego atutem, bo przecież często lepiej jest, gdy piłkarze uderzają piłkę natychmiast, intuicyjnie; a jednak wybrał najlepsze uderzenie i wykonał je z zimną krwią w kotle 56 tysięcy kibiców marzących o dowaleniu tym Niemcom;
3.Milik wprawdzie ustawił polski zespół w świetnej pozycji, ale dopiero w połowie drogi,
4.Mila przesądził o zwycięstwie Polski z Niemcami 2:0, pierwszym w historii spotkań obu piłkarskich reprezentacji,
5.Milik jest dopiero na początku piłkarskiej drogi i trudno znaleźć w jego karierze jakieś punkty, które wyraźnie wykraczałyby poza powszechność tej dyscypliny,
6.Mila natomiast przeszedł kilka momentów może nie zupełnie wyjątkowych, ale na pewno wykraczających poza przeciętną futbolu,
7.a ponieważ oczekiwania wobec niego na starcie do kariery w dorosłej piłce były podobne jak w przypadku Milika, a może nawet większe, bo to przecież wicemistrz Europy z drużyną juniorów do lat 16 w 1999r. i mistrz Europy z zespołem do lat 18 w 20001r. Można było się spodziewać, że na zwykłym dziennikarskim uwielbieniu się nie skończy.

Nie ma sorry, jest story
Chyba jednak nikt nie przewidywał, że uwielbienie przybierze takie rozmiary i taką formę. Przede wszystkim nie zdawał sobie z tego sprawy sam Sebastian. Zawodnik doskonale obeznany już z mediami, często podejmujący heroiczną – bo niemalże w pojedynkę – próbę wyjaśnienia dziennikarzom dlaczego Śląsk Wrocław akurat w tym meczu zagrał słabo, dlaczego inni piłkarze zagrali słabo, dlaczego On – lider tej drużyny na boisku i poza nim – zagrał tak słabo. Gdy przyszedł na konferencję w klubie, 5 dni po meczu z Niemcami, 2 dni po spotkaniu ze Szkocją, zupełnie nie było widać u niego radości z osiągnięcia czegoś wielkiego. Zmęczenie – ono przebijało się na twarzy bardzo wyraźnie. Niewątpliwy sukces, a zwłaszcza to, co po nim nastąpiło, przywalił Sebastiana jak kamień.
Konsekwencją jednego strzału była dziennikarska lawina, która ruszyła tuż po zakończeniu meczu. Najpierw na otoczenie piłkarza. Trener Tadeusz Pawłowski opowiadał mi, że niektórzy dziennikarze z prośbą o pomeczową wypowiedź i ocenę występu piłkarza Śląska dzwonili około północy z soboty na niedzielę.
Jakie były dla Sebastiana te ostatnie dni, mogę tylko próbować sobie wyobrazić opierając się na swoich obserwacjach świata mediów, także tej jego części, w której pracuję. Nagle Sebastian stał się przyjacielem wszystkich Polaków. Tak przynajmniej można odczytać reakcję mediów. Zapewne większość rodaków po meczu skonsumowała swą radość i w szampańskich nastrojach poszła spać. Z każdą godziną emocje się wyciszały. Ale nie w mediach, bo media gdy widzą temat, nie śpią.

Mila nie mija
Media bowiem postanowiły dłużej nacieszyć się chwilą. Słupki oglądalności, słuchalności, wzrostu sprzedaży są najważniejsze. Nie jakość, nie przemyślane długofalowe działanie, tylko szybkie rzucenie się na żer. Jest temat, to trzeba go eksplorować. Zbadać do głębi we wszelkich aspektach i konfiguracjach. Trwaj chwilo, a my cię wykorzystamy – to motto zdaje się przyświecać niemal wszystkim, choć w różnym stopniu.
W ten sposób w niedzielny poranek Mila stał się najbardziej pożądaną postacią nie tylko świata polskiego sportu, ale również innych dziedzin życia. Facet dotychczas ceniony za umiejętności i osobowość, styl bycia z dziennikarzami, ale jednak zawsze gdzieś jakby w drugiej linii. Warszawa chce go oglądać, gdy akurat nic do powiedzenia nie mają piłkarze z literką L na piersiach.
Teraz Mila wyskakuje już z każdego pudełka. Z telewizora, radia, komputera, lodówki, piekarnika… Niedawno piłkarz był nawet we wrocławskim Radiu RAM – radiu muzycznym, dla słuchaczy o ponadprzeciętnych gustach, w którym informacje i publicystyka sprowadzone są do minimum.
Wygląda to tak, jakby wszystkich Mila zaskoczył. A przecież dla specjalistów jego dyspozycja nie jest żadnym zaskoczeniem. Uratował kapitalnym strzałem zwycięstwo Śląska w spotkaniu z Górnikiem Łęczna. Uderzenie w poprzeczkę w meczu z Podbeskidziem Bielsko-Biała – palce lizać. Strzelił z 20 metrów tak precyzyjnie, że piłka leciała jak po sznurku. Jakby w momencie kopnięcia w myślach pytał bramkarza, który róg wybiera, bo egzekucja i tak zostanie wykonana. A czy gola strzelonego bezczelnie Legii przy Łazienkowskiej ktoś pamięta i docenia? Dostał piłkę i z wyraźną, triumfującą satysfakcją huknął z 25 metrów tak, że Dusan Kuciak – uważany na wyrost za najlepszego bramkarza polskiej ligi - był bezradny.
I nikt z mediów tak zwanego głównego nurtu tego nie zauważył w stopniu zbliżonym do sytuacji po wygranej z Niemcami. Nikogo nie interesowało, że takie rzeczy dzieją się zaledwie 7-8 miesięcy po tym, jak Sebastian z 10-kilogramową nadwagą został odsunięty od pierwszego zespołu Śląska. Zrozumieć, jak ważny i trudny był proces przejścia z jednej skrajności w drugą, mogą tylko sportowcy znający realia wchodzenia na szczyt sportowej formy i dziennikarze, którzy sport znają nie tylko poprzez oglądanie telewizji i czytanie forów internetowych.

Głupota się wylała
Reszta po prostu płynie z nurtem nie siląc się na myślenie. Biorą, co przyniesie życie i obrabiają aż do bólu. Tym bardziej, że przełożeni albo nie ingerują zbyt mocno w takie postawy, albo wręcz je inspirują i nakręcają. Jak mocne wobec tego muszą być imponderabilia, by przeciwstawić się takim pomysłom, ciągotkom w stronę wniknięcia w najintymniejsze zakamarki życia osoby publicznej wprawdzie, ale mającej prawo do spokoju i prywatności? Gdzie jest granica? Teraz jej już nie ma. Kiedyś była wyznaczana przez społeczne obostrzenia. Jeśli ktoś ją przekroczył, spotykał go ostracyzm. W dobie nadmiernie rozbudowanych mediów i powszechnego dostępu do Internetu,  a w nim – do portali społecznościowych, wrażliwość na zachowania nienormalne bardzo spadła. A dziennikarze przenoszą wzorce z tego świata do świata mediów. Do świata profesjonalistów. Tylko że teraz profesjonalistów bardzo często od amatorów dzieli już tylko fakt zawodowego zajmowania się pokazywaniem i opisywaniem otaczającej nas rzeczywistości. Różnica coraz częściej jest już tylko iluzoryczna, techniczna, bo na poziomie etyki nastąpiło już w wielu punktach połączenie się tych dwóch kiedyś tak odległych światów. Stępienie wrażliwości spowodowało, że głupota wyszła z peryferii i rozlała się po świecie. Także za sprawą mediów. Rozumiem niektórych dziennikarzy, którzy wykonują polecenia przełożonych, bo muszą utrzymać rodziny. Jak mocną jednak trzeba mieć odporność, a przy tym wytrzymałość na niskie dochody (większość dziennikarzy nie ma wysokich zarobków, a przy tym małe szanse na znalezienie pracy poza zawodem), by sprzeciwić się głupocie szefów? Każdy przypadek jest inny. Jednak nie rozumiem dziennikarzy, których zawodowa pozycja i zarobki są na tyle wysokie, że mogliby znaleźć pracę w wielu miejscach, wprawdzie za może nieco niższą płacę, ale za to bez dodatkowych kosztów moralnych.

Kawa czy Mila
Portale informacyjno-plotkarskie (a może odwrotnie, na co wskazują proporcje i zebranie w jednym miejscu tekstów z tak różnych dziedzin) już w niedzielny poranek zaatakowały nas artykułami poświęconymi bohaterowi sobotniej nocy. Ich poziom bliższy był prasie plotkarskiej. Za nimi wystartowały telewizje. Nalot był imponujący w swej masowości. Pod budynkiem klubowym Śląska Wrocław zaparkował wóz satelitarny TVN. O Sebastianie wypowiadał się jego „najbliższy przyjaciel” – jak wydawali się chyba sądzić wydawcy programów informacyjnych tej stacji – czyli rzecznik prasowy klubu. Trener Pawłowski nie opuszczał ogrodu przed blokiem stając się jego stałym elementem jak wszystkie drzewa i krzewy, za to zmieniały się ekipy reporterskie wizytujące ten uroczy zakątek Wrocławia. Przyznaję, byłem wśród nich.
To jednak był tylko odprysk podejmowanych prób pokazania Sebastiana z każdej strony i wszystkim tym, którzy może jeszcze go nie znają dość dobrze. Posypały się więc prestiżowe zaproszenia dla piłkarskiego bohatera: zgłaszali się wydawcy programów „Dzień dobry TVN” (nie ma bowiem nic lepszego niż piłkarz podany na śniadanie), „Szkło kontaktowe” czy „Kropka nad i”. W sferze głębokich domysłów może pozostać wątpliwość jakie też pytania chciała zadać sportowcowi Monika Olejnik. Jeszcze do obskoczenia zostaje „Top model”, „Mam talent”, a może specjalnie dla Sebastiana męska wersja programu pt. „Perfekcyjny pan domu”. A są do zagospodarowania jeszcze kolejne dziedziny dla celebrytów: polityka, homoseksualizm, gender…. Wtedy zapewne byśmy znali już Sebastiana „od podszewki”.
My - tak, dziennikarze – nie. W stacji TVN prowadząca jeden z programów przedstawiła Milę jako kapitana drużyny Śląska. A przecież ten zawodnik kapitanem swojej drużyny nie jest od blisko 8 miesięcy. Kto by jednak to weryfikował, gdy czas goni. Ważna jest chwila. Warto przy tym postawić pytanie dlaczego temat sportowy eksplorują dziennikarze nie mający wiedzy i doświadczenia w tej dziedzinie? Czyżby zaufanie zarządzających stacją do dziennikarzy sportowych spadło? A może również im udzieliło się otrzeźwiające przeświadczenie – z którym spotkałem się w telewizji publicznej - że „sport robi się łatwo”?

Milomania
Telewizja publiczna postanowiła w pogoni za tak ważkim społecznie tematem nie tracić dystansu do mediowego wzorca TVN, i szybko wcieliła w życie swój pomysł. Nie masz Mili w programie, nie ma Ciebie. Stąd różne dziwne pomysły na spotkania z Sebastianem, jego żoną, córką, w domu, na ulicy, w przedszkolu. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że Polacy po wygranej z mistrzami świata zaledwie zremisowali ze Szkotami? Że Sebastian Mila nie wykorzystał bardzo dobrej okazji do strzelenia bramki? On wprawdzie mówi, że źle obliczył prędkość lotu piłki, czego następstwem było nieudane kopnięcie, ale każdy dociekliwy dziennikarz może powinien wziąć pod uwagę dwa inne wytłumaczenia ;-). Jedno: że Sebastian w trakcie gry układał sobie plan spotkań na najbliższy tydzień, stąd jego brak koncentracji. Drugie, bardziej prawdopodobne: że wystraszył się, co będzie się wokół niego działo, gdy wykorzysta tę sytuację i pokona tego biednego bramkarza Szkotów!
Tomasz Wlezień


sobota, 11 października 2014

Polacy, nic się nie stało!



Polacy, nic się nie stało! Naprawdę! To, że Polska pokonała Niemców w piłce nożnej znaczy bardzo niewiele. Mimo to poszukam kilku pozytywów z sobotniej wiktorii. Zapewne innych, niż u większości komentatorów.

Jeszcze nie zdążyłem wczytać się w fora dyskusyjne, a już przywaliła mnie lawina optymizmu. Polska po raz pierwszy wygrała z Niemcami na piłkarskim boisku. 2:0 na Stadionie Narodowym w Warszawie wbiło Polaków w triumfalny amok. Tyle lat czekaliśmy na tę chwilę. Niektórzy aż od urodzenia, a nawet dzień wcześniej.

Jutro też jest dzień
To zwycięstwo niczego nie zmieni w naszej rzeczywistości. Nie zastąpi wydajnej gospodarki, dobrego prawa, świetnej edukacji. Nie zastąpi sprawnej i silnej armii, choć sport to współczesna namiastka wojen przejmująca część zachowań i symboliki militarnej.
Sport bowiem to czubek piramidy, na której niższych poziomach znajdują się wymienione wcześniej elementy.
Od jutra więc nie zaczniemy lepiej zarabiać. Od jutra nie zwiększymy swojego udziału w światowej gospodarce. Nasze życie nie stanie się łatwiejsze. Może jednak ten sukces – wsparty jemu podobnymi, jak choćby mistrzostwem świata siatkarzy, lub kapitalną jazdą naszych kolarzy – da impuls do takich zmian?

Szkolenie, głupcze
Polska pokonała Niemcy, ale ich nie ograła. To rywale ogrywali naszych. Zabrakło im trochę szczęścia, może precyzji. Polacy to wykorzystali, i oczywiście chwała im za to. Byli zdeterminowani, do końca konsekwentni. Trochę tak po niemiecku.
Jest światełko w tunelu wieloletnich porażek z najlepszymi drużynami świata. Można powiedzieć – krok naprzód, ale to nie zmienia faktu, że to rywale są dwa poziomy wyżej. Jeżeli planowo i konsekwentnie nie zmienimy nauczania wychowania fizycznego – i to już od przedszkola – takie wygrane pozostaną rarytasem. Pięknym, ale wybijającym się na tle miernoty polskiej kultury fizycznej całego społeczeństwa.

Poczucie wspólnoty
Mimo to cieszę się z wygranej Polaków. Tak, jak raduje mnie każdy sukces polskich sportowców. Zwłaszcza w grach zespołowych, bo one wymagają znacznie większego nakładu pracy niż dyscypliny indywidualne. Cieszę się więc razem z rodakami, bo takie mecze budują poczucie wspólnoty, jedności, ale w sile, a nie w obliczu klęski. Takie mecze podnoszą poczucie własnej wartości. Jednak tylko wtedy, gdy są podawane stale, oddziałują z większą siłą przyczyniając się do powstania trwałych efektów. Przypuszczam, że to komfortowe uczucie, gdy przedstawiciel silnego narodu spotyka się z innymi nacjami. Przypuszczam, bo Polska – mimo zmian po 1990r. – to wciąż mało znaczący politycznie i gospodarczo fragment Europy. Chciałbym, by zwycięstwo nad Niemcami stanowiło jeden z wielu kroków, dzięki którym za jakiś czas będziemy mogli spojrzeć naszym zachodnim sąsiadom prosto w oczy nie tylko w sporcie, ale przede wszystkim w gospodarce i polityce. To one bowiem są tortem. Sport pozostaje wisienką. Czasem słodką, czasem gorzką.
Tomasz Wlezień