niedziela, 16 grudnia 2012

O atmosferze gorącej, a następnie – letniej


Fot. TW-MEDIA
Wojciech Stępień, trener Czarnych Radom, rozmawiał głównie z grającym asystentem - Robertem Prygielem.


Dwa interesujące spotkania obejrzałem w minioną sobotę. Pasjonujący, wciągający bój siatkarzy Cuprum Mundo Lubin z Czarnymi Radom, oraz zwykły ligowy mecz koszykarek CCC Polkowice z Widzewem Łódź. Dwa spotkania, dwie różne atmosfery, dwa odległe poziomy doznań pokazujące przeciwne krańce sportowej rywalizacji w grach zespołowych.

Widowiska sportowe muszą mieć wysoki poziom i dramaturgię, jeśli mają istnieć w społecznej świadomości dłużej niż kilka godzin. Jeśli mają skupiać zainteresowanie przyciągając kibiców. Aby to założenie zostało spełnione w ligach gier zespołowych, powinny zaistnieć dwa warunki sine qua non:
1.każda drużyna musi mieć szeroki i wyrównany skład zawodników o wysokich umiejętnościach,
2.różnica poziomów wszystkich drużyn w lidze powinna być jak najmniejsza.

W Lubinie było gorąco
Wiadomo o tym od dawna, bo też w teorii jesteśmy mocni. Tyle, że praktyka częstokroć kuleje, a niewiele jest na świecie lig tak wyrównanych jak koszykarska NBA. To właśnie w Ameryce nawet notoryczni autsajderzy potrafią bić się z potentatami. Niekiedy nawet udaje się im tych wielkich pokonać.
Wracając do naszej rzeczywistości, zacznę od siatkarzy, których też oglądałem jako pierwszych. Mecz niby tylko pierwszoligowy, na zapleczu Plus Ligi mężczyzn, ale wspaniałymi akcjami dający widzom poczucie, że uczestniczą w czymś niecodziennym. Oni przyszli w sobotnie popołudnie, po pracy, by zaznać właśnie tych emocji: euforii, delektowania się sportowym kunsztem, zawodu po udanej akcji rywali. A mimo to głośni i żywiołowi kibice w Lubinie zachowali wartą pochwały neutralność wobec gości.
Za ten wspaniały doping otrzymali widowisko, w którym zespoły zdobywały punkt za punkt, set za set. Przez cały mecz miałem wrażenie, że ten, kto złamie rywala, wypracuje większą przewagę, wygra. Siatkarze świetnie zdawali sobie z tego sprawę, czuli to, więc walczyli o każdą piłkę. Nikomu więc tej przewagi wypracować się nie udało.Może byłoby inaczej, gdyby nie kontuzja Damiana Dykasa z Cuprum …

Wygrywają osobowości
Spotkanie wygrali Czarni Radom 3:2, bo mieli więcej zawodników doświadczonych już na boiskach ekstraklasy, a nawet w reprezentacji. Mniej żywiołowych od gospodarzy, jak choćby Marcin Kocik, Bartłomiej Neroj, a zwłaszcza Robert Prygiel.
Tak, warto było przyjść i obejrzeć grę Prygiela. Jeszcze kilka lat temu gwiazda naszej reprezentacji, teraz już kończy karierę. Ale przy tym z jaką klasą to robi! Między zagrywkami porusza się po boisku ostrożnie, jakby nie chciał marnować ani odrobiny cennej energii. Po czym otrzymuje od rozgrywającego piłkę na pojedynczy blok i z zimną precyzją uderza w parkiet. Jeśli blok jest szczelny, obija palce i również zdobywa punkt.
- Wygraliśmy tu dziś serduchem – przekonywał ucieszony i jakby nieco skonfundowany, że to jemu wręczono nagrodę dla najlepszego zawodnika meczu. A przecież to cała drużyna zasłużyła na wyróżnienie. Tak, to drużyna wygrywa i przegrywa. Ale to na takich graczy jak Prygiel warto „chodzić”. To oni pokazują, że można więcej, lepiej, dalej. Partnerzy i rywale starają się im dorównać, czego konsekwencją są świetne widowiska.


Fot.TW-MEDIA
W Polkowicach walka oczywiście była, ale to CCC miało olbrzymią przewagę.

Letnia koszykówka
Z gorącej atmosfery trafiliśmy pół godziny później do letniej. Taka była z przyczyn obiektywnych. Niczyjej winy w tym nie było. Po prostu koszykarki Widzewa Łódź są  zespołem dużo słabszym od CCC Polkowice. A wicemistrzynie Polski nie musiały się nadmiernie wysilać, by wygrać mecz i poprawić indywidualne statystyki rezerwowych.
-Widzew przed nami się nie położy. Musimy wygrać ten mecz – mówił mi kilka minut przed rozpoczęciem trener Jacek Winnicki. To prawda, a takie nastawienie faworyta oznaczało profesjonalne podejście do zawodu i nie lekceważenie ani rywala, ani kibiców. Ale też to polkowiczanki musiałyby chyba się położyć, albo zostać w domu, by Widzew mógł marzyć o wygranej.

Zespół Leony
Widzew jako zespół, bo jednak kilka indywidualności w swoim składzie posiada. Takich, które swoje pojedynki w tym meczu potrafiły wygrać. Choćby Leona Kristofova .. o, przepraszam – od kilku już lat Jankowska. Ale jakoś jej panieńskie nazwisko zasiedliło moją pamięć. Lepiej się komponuje z imieniem Czeszki, która w mieście Łodzi postanowiła zostać Polką. Od 10 lat już występuje na naszych parkietach.
Otóż rzeczona Leona pokazała w pierwszych minutach naprawdę fajną koszykówkę. Luz, spryt, umiejętności. Doświadczenie. Połączenie tych cech stworzyło czarujący koszykarski wdzięk. A to sprzedała Nnemkadi Ogwumike sprzed nosa kilka rzutów z półdystansu z szybko zamkniętym nadgarstkiem. A to założyła Amerykance czapkę z wyższego piętra…
Mam do Leony słabość, dziennikarską oczywiście. Ona nawet bez formy, po kontuzji była – jest! – dla swoich zespołów wartością dodaną. To do niej próbują dorównać koleżanki. Jest piątym strzelcem tego sezonu, ze średnią 15,09 pkt., ale w Polkowicach szybko została zatrzymana. Zgasła. Jej 6 punktów i 4 zbiórki to bardzo niewiele. Widzew uzbierał w sumie 43 punkty, CCC – grając bez presji, spokojnie dopracowując akcje – 74.

Czekając na prawdziwe mecze
Publiczność w Polkowicach prezentuje kunszt zbliżony do koszykarek. Mecz był ledwie letni, emocji tak nie za dużo, żeby się nie zmęczyć przed Świętami. Wielka pluszowa maskotka polkowiczanek rozleniwiona położyła się na parkiecie. Mimo to kibice dopingowali, z zacięciem obserwowali co się dzieje na parkiecie. Nie zmienia to oceny, że działo się niewiele poza solidnym rzemiosłem. Żużlowcy niektóre sparingi nazywają „punktowanymi treningami”. Pamiętając o specyfice dyscypliny i powadze ligowych rozgrywek CCC wygrało „punktowany sparing”. W Ford Germaz Ekstraklasie prawdziwe mecze czekają ten zespół za dwa miesiące: 4 lutego z Artego Bydgoszcz, 12 lutego z Energą Toruń i wreszcie 16 lutego z Wisłą Can-Pack Kraków. Do tego czasu najważniejsza będzie Euroliga. A jeszcze wcześniej – Święta Bożego Narodzenia!

sobota, 8 grudnia 2012

Śląsk znalazł berło i koronę

To był magiczny wieczór we Wrocławiu. Mecz-widowisko dwóch wielkich rywali.
Fot. TW-MEDIA


Piękno futbolu jest w Polsce dobrem limitowanym. Na szczęście w piątek nie było. W innym przypadku kibice chyba by zamarzli na trybunach wrocławskiego stadionu. Przez zaśnięcie z nudów. Nie zasnęli, a widowisko było warte marznięcia na blisko 10-stopniowym mrozie.

Pojedynek mistrza Polski z najlepszym zespołem rundy jesiennej miał gwarantować świetne widowisko. Jeszcze kilka tygodni temu tak byśmy nie powiedzieli, ale gra Śląska – wyraźnie się poprawiająca od ostatnich dni listopada – tym razem pozwalała mieć nadzieję, że to będzie piłkarska rozmowa dwóch drużyn, a nie monolog Legii. Że emocje nie będą jednostronne. Z jednym zastrzeżeniem: część wrocławskich kibiców bez względu na przebieg meczu miała przed oczami tylko jeden cel: wroga znienawidzonego, którego należy unicestwić. Nie pokonać po pięknej walce, tylko właśnie unicestwić. Zrobić wszystko, by go pozbawić jakiejkolwiek szansy na reakcję. Stąd chamskie rzucanie serpentyn w legionistów właśnie szykujących się do wykonania rzutu rożnego.

Czarne charaktery
To jakiś złośliwy chichot rzeczywistości, krzywe zwierciadło które ligową piłkę wywraca do góry nogami. Ludzie-nie ludzie, mieniący się piłkarskimi kibicami zamieniają się w dyszący nienawiścią tłum. Dla nich czarnymi charakterami w białych koszulkach są zawodnicy z Warszawy. Poza Sosnowcem i Szczecinem, i Warszawą oczywiście, nikt ich nie lubi, co przyznał smutno kilka dni temu trener Jan Urban. Nie jestem w stanie pojąć tego zjawiska, skoro podobno wszystkich nas łączy miłość do futbolu. Żywię nadzieję, że nie połączy nas jeszcze mocniej nienawiść do jednej drużyny. Tym bardziej, że dzięki kosztującym miliony systemom monitoringu audio-video ludzi, którzy nie potrafią utrzymać swoich niskich instynktów na wodzy w miejscu publicznym, z życia publicznego właśnie trzeba eliminować.
Nie rozumiem tego także z tej przyczyny, że na grę Legii patrzy się z przyjemnością. To zespół kreujący widowisko. Ze świetnymi już teraz młodziakami: Arturem Jędrzejczykiem, Danielem Łukasikiem, Dominikiem Furmanem i – nieco na wyrost jeszcze hołubionym w mediach – Jakubem Koseckim.
Mistrz Polski do tego poziomu gry na razie tylko próbuje się zbliżyć. Jego piątkowe zwycięstwo jeszcze nie przesądza zakończenia powodzeniem tej misji. Ale wyraźne zwiastuny już są, bo mecz był jak na polska ligę znakomity. To było starcie tytanów. Walka od pierwszej do ostatniej minuty, świetne akcje w ataku i obronie. Coraz dotkliwszy z każdą minuta mróz był przy tym wszystkim gdzieś na drugim planie.

Futbol nie jest sprawiedliwy
Bohaterem spotkania został Tomasz Jodłowiec. Zawodnik, który świetne zagrania przeplatał błędami kardynalnymi. Ile on wyprowadził kontrataków Legii, to trenerzy Śląska wyliczą pewnie dopiero za kilka dni. A jednak to obrońca został głównym bohaterem. W 55. minucie znalazł się tam, gdzie leciała piłka. Nie zmarnował jej. – Często takie rzuty rożne ćwiczymy na treningach. Tym razem przy bramkarzu ustawił się Przemysław Kaźmierczak, ja zostałem na 11. metrze – opowiadał po meczu już bez emocji.
Futbol wreszcie nie jest sprawiedliwy, bo wygrała drużyna słabsza. Przepaści między Śląskiem i Legią nie było, ale to Legia tworzy lepszy zespół. Z wyższą kulturą gry, lepiej współpracujący formacjami, kapitalnie grający z pierwszej piłki między trójkami piłkarzy.
Ale Śląsk był na to przygotowany, przecinając ostatecznie większość takich akcji. Z powodzeniem próbował dorównać lepszemu rywalowi. Zagrał heroicznie, z dyscypliną godną niemieckiej piłki, do której lubi nawiązywać trener Stanislav Levy. Tym razem było ją widać na boisku. Śląsk ani przez moment nie wyszedł ze swojego rytmu. Z planu, który realizował jak świetnie ustawiona maszyna. Jej pierwszym zwieńczeniem był gol. Drugim - 93. minuta, gdy sędzia Daniel Stefański obwieścił koniec meczu. Trzeba było widzieć radość gospodarzy! Cieszyli się jakby właśnie sięgnęli po największy triumf w historii klubu.

Nie oddaje tytułu
Śląsk pokonał Legię po raz drugi tej jesieni. Pierwszy raz – w sierpniowym meczu o Superpuchar. Potwierdził, że z Legią grać lubi. Transponując słynną przyśpiewkę wrocławian z mistrzowskiej fety, w której pytali Legię gdzie jest jej „berło i korona”, można chyba obwieścić, że w grudniu to Śląsk odnalazł swoje berło i koronę. Znów jest w mistrzowskiej formie.
Jednak to tylko jedno zwycięstwo. Jeden klocek w układance o tytule: „Bronimy tytułu Mistrza Polski!”. Ale to klocek bardzo ważny, bo Śląsk w grze o mistrza nadal uczestniczy. Zanim jednak do niej przystąpi ponownie pod koniec lutego, czeka go dwumiesięczna, bardzo ciężka walka znacznie ważniejsza: o utrzymanie trzonu obecnego składu. Zwłaszcza – o podpisanie nowego kontraktu z Sebastianem Milą. Jeśli i ten mecz, rozgrywany przy negocjacyjnym stole, uda się wygrać, czeka nas kolejna wyjątkowa wiosna we Wrocławiu.

czwartek, 6 grudnia 2012

Pamiętamy Wrocław 26 lutego!


-Pamiętamy 0:4, ale teraz ten wynik już nie ma znaczenia - mówi Mateusz Cetnarski.
Fot.TW-MEDIA


Od godziny 18 czwartkowego popołudnia w obozie Śląska Wrocław trwa zgrupowanie przed meczem z Legią Warszawa. Meczem o znaczeniu tak wielostronnym, że urasta do rangi spotkania piłkarskiej ligowej jesieni, a nawet i sezonu w Polsce.

O 20.45 w piątkowy wieczór drużyny wyjdą na płytę Stadionu Miejskiego we Wrocławiu. O przewagach Legii napisano już chyba wszystko. Doskonale obrazuje je statystyka. Legia jest najlepszym polskim zespołem 2012 roku. Choć w maju zdobyła tylko brązowy medal, jesienią grała tak dobrze, że w 27 ligowych tegorocznych meczach zdobyła 53 punkty.

Walka o mistrzostwo
W tabeli T-Mobile Ekstraklasy po 14 jesiennych kolejkach warszawski zespół ma aż 7 punktów przewagi nad Lechem Poznań. Nad zajmującym 6. miejsce Śląskiem – aż 10 punktów.
I właśnie te liczby pokazują rangę piątkowego meczu. Jeśli Legia wygra we Wrocławiu, będzie miała tak dużą przewagę nad rywalami, zwłaszcza nad Śląskiem, że już bez żadnych wątpliwości stanie się jedynym kandydatem do mistrzowskiego tytułu.
Gospodarze w tych rozważaniach są jakby nieco na uboczu. W opinii o nich wciąż jeszcze dominują słabe mecze z początku rundy i sinusoida z listopada, gdy mecze niezłe, a zwłaszcza bardzo dobre części spotkań przeplatali niewyobrażalnymi wpadkami.
Ale w tych wszystkich przypadkach zauważalna jest jednak tendencja wzrostowa. Śląsk gra coraz lepiej, tylko żeby przekuć to w zauważalną jakość, potrzebny jest czas. Ostatnie zwycięstwo w Poznaniu daje właśnie taką nadzieję, że dobra gra znajdzie przełożenie na wynik starcia z Legią. – Musimy tę grę z Poznania kontynuować przeciwko Legii, i powinno być dobrze – mówił mi Przemysław Kaźmierczak. A Mateusz Cetnarski dodał: - Pamiętamy oczywiście o porażce we Wrocławiu 26 lutego 0:4, pamiętamy też wygraną w Warszawie w Superpucharze. Ale te wyniki nie mają znaczenia. Teraz liczy się tylko ten jeden mecz!

Kto musi, a kto może
Gdy rozmawiałem z wrocławskimi pomocnikami, odniosłem wrażenie, że są bardzo skoncentrowani, choć do meczu pozostawały wówczas jeszcze 32 godziny. A przy tym – przekonani o własnej sile. Bardzo podbudowani, że drużyna wreszcie zaskoczyła, że gra się im łatwiej i w zespole, i indywidualnie, bo już nie odstają od rywali fizycznie. To nie przypadek, że aż trzech wrocławian powołał Waldemar Fornalik na towarzyski mecz z Macedonią: obok Kaźmierczaka jeszcze Waldemara Sobotę i Tomasza Jodłowca. Wprawdzie kadra narodowa zagra w tylko krajowym składzie, ale jeszcze miesiąc, dwa miesiące temu pretendował do niej tylko Sobota.
O sile Legii mówi to, że jesienią przegrała w lidze tylko raz. Trener Jan Urban właśnie w braku presji widzi plus dla swojej drużyny. W medialnych wypowiedziach zauważył, że Legia może we Wrocławiu wygrać, Śląsk – musi. Chyba jednak przy tym próbuje zdjąć ze swojej drużyny presję.

Statystyka wskazuje na Legię
Ale rzeczywiście, Śląsk musi wygrać, jeśli chce nadal liczyć się w grze o europejskie puchary, a nawet w walce o obronę mistrzowskiego tytułu. Tym bardziej, że w poprzednich 3 meczach na własnym stadionie zdobył tylko punkt. – To jest moja motywacja. Podobnie jak i całej drużyny – mówił trener Stanislav Levy.
Z Legią Śląsk dotychczas grał 73 razy. Wygrał 15 spotkań, 39-krotnie lepsza była Legia. Bramki: 111:52 na korzyść warszawian (te dane podaję za klubową stroną internetową wrocławskiej drużyny). To ogromna przewaga, ale na boisku nie powinna mieć znaczenia.
-Mecz będzie widowiskiem, czy raczej partią szachów, w której oba zespoły zniwelują swoje atuty? – zapytałem Mateusza Cetnarskiego. – Jeśli powtórzymy naszą grę z Poznania, będzie widowiskiem – usłyszałem w odpowiedzi.
O 20.45 zasiądziemy na trybunach w oczekiwaniu wielkiego widowiska.

środa, 5 grudnia 2012

Teraz zmiany! Szymon Kołecki prezesem


Fot. Marek Hajkowski SPORT

43 do 33. Wynik taki bardziej z piłki ręcznej. A to o sztangistów chodzi. Szymon Kołecki otrzymał przeważające wsparcie delegatów na zjazd sprawozdawczo-wyborczy i zastąpił na stanowisku dotychczasowego prezesa Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, Zygmunta Wasielę.

Kołecki od dawna atakował Wasielę: za złe zarządzanie Związkiem, za złe organizowanie prac kadr narodowych. Długo był w oczach postronnych tylko niepokornym zawodnikiem. Mógł sobie na to pozwolić, wszak jest dwukrotnym wicemistrzem olimpijskim. Ale postawienie się najwyższym związkowym władzom, wymagało odwagi, pewności siebie i wsparcia.

Za prezesem muszą stać ludzie
Prowadzonej przed wyborami, ale i w trakcie zjazdu walki obu panów nie można traktować w kategoriach tylko personalnych. To zderzenie odmiennych spojrzeń na sport, dyscyplinę, ale i relacje z całym światem zewnętrznym.
Szymon Kołecki swoją dotychczasową karierą dowiódł, że jego kandydatura na prezesa nie była przypadkowa. Że był dobrym kandydatem na prezesa. Ale to coś zupełnie innego, niż kierowanie Związkiem. Teraz jest już po drugiej stronie ściany. Ma swobodę działania, grupę ludzi i poparcie. Zobaczymy jak je wykorzysta. Nie obawiam się, że stworzy ścianę podobną do tej z czasów Wasieli. Ale czy będzie dobrym prezesem, zależy od niego samego i ludzi, którymi się otoczy, i od których będzie wymagał: pracy, poświęcenia, kreatywności.
Jeszcze w sobotni wieczór, po wydaniu Sportu w TVP Wrocław, życzyłem Szymonowi, by z nową ekipą zmienił status i wizerunek ciężarów w Polsce. – Mam nadzieję, że to się uda – odpowiedział.

Ciężary na antenę
Zadanie czeka go bardzo trudne. Wbrew temu, co mówił w kampanii wyborczej poprzedni prezes, a mówił o licznych medalach polskich ciężarowców w ostatnich latach oraz o rozwoju dyscypliny, polskie ciężary są dyscypliną niszową. Że w ogóle są zauważane, decydują sportowe osobowości: Kołeckiego właśnie, braci Dołęgów, Adriana Zielińskiego, wcześniej – Agaty Wróbel. Gdyby nie one, podnoszenie ciężarów byłoby właściwie dyscypliną świetlicową, która interesuje tylko tych mieszkańców małych miejscowości i wsi, którzy sami ją uprawiają w małych salkach, w wiejskich świetlicach, niekiedy - barakach. Drogi czytelniku, przypomnij sobie: Ile razy w ciągu mijającego roku widziałeś ciężarowców w telewizji, wyłączając relacje z Igrzysk Olimpijskich? W swoich programach staram się często pokazywać sztangistów, również z młodszych kategorii wiekowych. Ale już na antenach ogólnopolskich rozmaitych stacji podnoszenia ciężarów właściwie nie ma.

Wykorzystać potencjał
To, co jest największą słabością ciężarów, paradoksalnie może stać się ich największą siłą. Widziałem jak trenują młodzi w Górniku Polkowice, Talencie Wrocław, Śląsku Wrocław, Tytanie Maks Oława i LKS Polwicy Wierzbno. Oni trenują, bo lubią. Trenerzy, bo kochają szkolić młodzież. Ich wszystkich trzyma w sporcie pasja, a nie pieniądze, zaszczyty i medialne zainteresowanie.
Szymon Kołecki doskonale zna to środowisko. Przecież zaczynał w LKS Polwicy Wierzbno. Teraz będzie musiał pomóc wykorzystać tkwiący w nim potencjał, zwiększając liczbę klubów, poziom szkolenia, obecność w mediach. Łatwe to zadanie nie będzie. Z pewnością przerastające możliwości jednego prezesa, całego zarządu związku, a także czteroletniej kadencji. Ale że praca zostanie rozpoczęta, nie mam wątpliwości. Skostniały związkowy układ został rozbity. Teraz czas na zmiany!