Fot. TW-MEDIA
Piękno futbolu jest w Polsce dobrem limitowanym. Na
szczęście w piątek nie było. W innym przypadku kibice chyba by zamarzli na
trybunach wrocławskiego stadionu. Przez zaśnięcie z nudów. Nie zasnęli, a
widowisko było warte marznięcia na blisko 10-stopniowym mrozie.
Pojedynek mistrza Polski z najlepszym zespołem rundy
jesiennej miał gwarantować świetne widowisko. Jeszcze kilka tygodni temu tak
byśmy nie powiedzieli, ale gra Śląska – wyraźnie się poprawiająca od ostatnich
dni listopada – tym razem pozwalała mieć nadzieję, że to będzie piłkarska
rozmowa dwóch drużyn, a nie monolog Legii. Że emocje nie będą jednostronne. Z
jednym zastrzeżeniem: część wrocławskich kibiców bez względu na przebieg meczu
miała przed oczami tylko jeden cel: wroga znienawidzonego, którego należy
unicestwić. Nie pokonać po pięknej walce, tylko właśnie unicestwić. Zrobić
wszystko, by go pozbawić jakiejkolwiek szansy na reakcję. Stąd chamskie
rzucanie serpentyn w legionistów właśnie szykujących się do wykonania rzutu
rożnego.
Czarne charaktery
To jakiś złośliwy chichot rzeczywistości, krzywe zwierciadło
które ligową piłkę wywraca do góry nogami. Ludzie-nie ludzie, mieniący się
piłkarskimi kibicami zamieniają się w dyszący nienawiścią tłum. Dla nich
czarnymi charakterami w białych koszulkach są zawodnicy z Warszawy. Poza
Sosnowcem i Szczecinem, i Warszawą oczywiście, nikt ich nie lubi, co przyznał smutno
kilka dni temu trener Jan Urban. Nie jestem w stanie pojąć tego zjawiska, skoro
podobno wszystkich nas łączy miłość do futbolu. Żywię nadzieję, że nie połączy
nas jeszcze mocniej nienawiść do jednej drużyny. Tym bardziej, że dzięki
kosztującym miliony systemom monitoringu audio-video ludzi, którzy nie potrafią
utrzymać swoich niskich instynktów na wodzy w miejscu publicznym, z życia
publicznego właśnie trzeba eliminować.
Nie rozumiem tego także z tej przyczyny, że na grę Legii
patrzy się z przyjemnością. To zespół kreujący widowisko. Ze świetnymi już
teraz młodziakami: Arturem Jędrzejczykiem, Danielem Łukasikiem, Dominikiem
Furmanem i – nieco na wyrost jeszcze hołubionym w mediach – Jakubem Koseckim.
Mistrz Polski do tego poziomu gry na razie tylko próbuje się
zbliżyć. Jego piątkowe zwycięstwo jeszcze nie przesądza zakończenia powodzeniem
tej misji. Ale wyraźne zwiastuny już są, bo mecz był jak na polska ligę
znakomity. To było starcie tytanów. Walka od pierwszej do ostatniej minuty,
świetne akcje w ataku i obronie. Coraz dotkliwszy z każdą minuta mróz był przy
tym wszystkim gdzieś na drugim planie.
Futbol nie jest sprawiedliwy
Bohaterem spotkania został Tomasz Jodłowiec. Zawodnik, który
świetne zagrania przeplatał błędami kardynalnymi. Ile on wyprowadził
kontrataków Legii, to trenerzy Śląska wyliczą pewnie dopiero za kilka dni. A
jednak to obrońca został głównym bohaterem. W 55. minucie znalazł się tam,
gdzie leciała piłka. Nie zmarnował jej. – Często takie rzuty rożne ćwiczymy na
treningach. Tym razem przy bramkarzu ustawił się Przemysław Kaźmierczak, ja
zostałem na 11. metrze
– opowiadał po meczu już bez emocji.
Futbol wreszcie nie jest sprawiedliwy, bo wygrała drużyna
słabsza. Przepaści między Śląskiem i Legią nie było, ale to Legia tworzy lepszy
zespół. Z wyższą kulturą gry, lepiej współpracujący formacjami, kapitalnie
grający z pierwszej piłki między trójkami piłkarzy.
Ale Śląsk był na to przygotowany, przecinając ostatecznie
większość takich akcji. Z powodzeniem próbował dorównać lepszemu rywalowi. Zagrał
heroicznie, z dyscypliną godną niemieckiej piłki, do której lubi nawiązywać
trener Stanislav Levy. Tym razem było ją widać na boisku. Śląsk ani przez
moment nie wyszedł ze swojego rytmu. Z planu, który realizował jak świetnie
ustawiona maszyna. Jej pierwszym zwieńczeniem był gol. Drugim - 93. minuta, gdy
sędzia Daniel Stefański obwieścił koniec meczu. Trzeba było widzieć radość
gospodarzy! Cieszyli się jakby właśnie sięgnęli po największy triumf w historii
klubu.
Nie oddaje tytułu
Śląsk pokonał Legię po raz drugi tej jesieni. Pierwszy raz –
w sierpniowym meczu o Superpuchar. Potwierdził, że z Legią grać lubi.
Transponując słynną przyśpiewkę wrocławian z mistrzowskiej fety, w której
pytali Legię gdzie jest jej „berło i korona”, można chyba obwieścić, że w
grudniu to Śląsk odnalazł swoje berło i koronę. Znów jest w mistrzowskiej formie.
Jednak to tylko jedno zwycięstwo. Jeden klocek w układance o
tytule: „Bronimy tytułu Mistrza Polski!”. Ale to klocek bardzo ważny, bo Śląsk
w grze o mistrza nadal uczestniczy. Zanim jednak do niej przystąpi ponownie pod
koniec lutego, czeka go dwumiesięczna, bardzo ciężka walka znacznie ważniejsza:
o utrzymanie trzonu obecnego składu. Zwłaszcza – o podpisanie nowego kontraktu
z Sebastianem Milą. Jeśli i ten mecz, rozgrywany przy negocjacyjnym stole, uda
się wygrać, czeka nas kolejna wyjątkowa wiosna we Wrocławiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz