sobota, 8 grudnia 2012

Śląsk znalazł berło i koronę

To był magiczny wieczór we Wrocławiu. Mecz-widowisko dwóch wielkich rywali.
Fot. TW-MEDIA


Piękno futbolu jest w Polsce dobrem limitowanym. Na szczęście w piątek nie było. W innym przypadku kibice chyba by zamarzli na trybunach wrocławskiego stadionu. Przez zaśnięcie z nudów. Nie zasnęli, a widowisko było warte marznięcia na blisko 10-stopniowym mrozie.

Pojedynek mistrza Polski z najlepszym zespołem rundy jesiennej miał gwarantować świetne widowisko. Jeszcze kilka tygodni temu tak byśmy nie powiedzieli, ale gra Śląska – wyraźnie się poprawiająca od ostatnich dni listopada – tym razem pozwalała mieć nadzieję, że to będzie piłkarska rozmowa dwóch drużyn, a nie monolog Legii. Że emocje nie będą jednostronne. Z jednym zastrzeżeniem: część wrocławskich kibiców bez względu na przebieg meczu miała przed oczami tylko jeden cel: wroga znienawidzonego, którego należy unicestwić. Nie pokonać po pięknej walce, tylko właśnie unicestwić. Zrobić wszystko, by go pozbawić jakiejkolwiek szansy na reakcję. Stąd chamskie rzucanie serpentyn w legionistów właśnie szykujących się do wykonania rzutu rożnego.

Czarne charaktery
To jakiś złośliwy chichot rzeczywistości, krzywe zwierciadło które ligową piłkę wywraca do góry nogami. Ludzie-nie ludzie, mieniący się piłkarskimi kibicami zamieniają się w dyszący nienawiścią tłum. Dla nich czarnymi charakterami w białych koszulkach są zawodnicy z Warszawy. Poza Sosnowcem i Szczecinem, i Warszawą oczywiście, nikt ich nie lubi, co przyznał smutno kilka dni temu trener Jan Urban. Nie jestem w stanie pojąć tego zjawiska, skoro podobno wszystkich nas łączy miłość do futbolu. Żywię nadzieję, że nie połączy nas jeszcze mocniej nienawiść do jednej drużyny. Tym bardziej, że dzięki kosztującym miliony systemom monitoringu audio-video ludzi, którzy nie potrafią utrzymać swoich niskich instynktów na wodzy w miejscu publicznym, z życia publicznego właśnie trzeba eliminować.
Nie rozumiem tego także z tej przyczyny, że na grę Legii patrzy się z przyjemnością. To zespół kreujący widowisko. Ze świetnymi już teraz młodziakami: Arturem Jędrzejczykiem, Danielem Łukasikiem, Dominikiem Furmanem i – nieco na wyrost jeszcze hołubionym w mediach – Jakubem Koseckim.
Mistrz Polski do tego poziomu gry na razie tylko próbuje się zbliżyć. Jego piątkowe zwycięstwo jeszcze nie przesądza zakończenia powodzeniem tej misji. Ale wyraźne zwiastuny już są, bo mecz był jak na polska ligę znakomity. To było starcie tytanów. Walka od pierwszej do ostatniej minuty, świetne akcje w ataku i obronie. Coraz dotkliwszy z każdą minuta mróz był przy tym wszystkim gdzieś na drugim planie.

Futbol nie jest sprawiedliwy
Bohaterem spotkania został Tomasz Jodłowiec. Zawodnik, który świetne zagrania przeplatał błędami kardynalnymi. Ile on wyprowadził kontrataków Legii, to trenerzy Śląska wyliczą pewnie dopiero za kilka dni. A jednak to obrońca został głównym bohaterem. W 55. minucie znalazł się tam, gdzie leciała piłka. Nie zmarnował jej. – Często takie rzuty rożne ćwiczymy na treningach. Tym razem przy bramkarzu ustawił się Przemysław Kaźmierczak, ja zostałem na 11. metrze – opowiadał po meczu już bez emocji.
Futbol wreszcie nie jest sprawiedliwy, bo wygrała drużyna słabsza. Przepaści między Śląskiem i Legią nie było, ale to Legia tworzy lepszy zespół. Z wyższą kulturą gry, lepiej współpracujący formacjami, kapitalnie grający z pierwszej piłki między trójkami piłkarzy.
Ale Śląsk był na to przygotowany, przecinając ostatecznie większość takich akcji. Z powodzeniem próbował dorównać lepszemu rywalowi. Zagrał heroicznie, z dyscypliną godną niemieckiej piłki, do której lubi nawiązywać trener Stanislav Levy. Tym razem było ją widać na boisku. Śląsk ani przez moment nie wyszedł ze swojego rytmu. Z planu, który realizował jak świetnie ustawiona maszyna. Jej pierwszym zwieńczeniem był gol. Drugim - 93. minuta, gdy sędzia Daniel Stefański obwieścił koniec meczu. Trzeba było widzieć radość gospodarzy! Cieszyli się jakby właśnie sięgnęli po największy triumf w historii klubu.

Nie oddaje tytułu
Śląsk pokonał Legię po raz drugi tej jesieni. Pierwszy raz – w sierpniowym meczu o Superpuchar. Potwierdził, że z Legią grać lubi. Transponując słynną przyśpiewkę wrocławian z mistrzowskiej fety, w której pytali Legię gdzie jest jej „berło i korona”, można chyba obwieścić, że w grudniu to Śląsk odnalazł swoje berło i koronę. Znów jest w mistrzowskiej formie.
Jednak to tylko jedno zwycięstwo. Jeden klocek w układance o tytule: „Bronimy tytułu Mistrza Polski!”. Ale to klocek bardzo ważny, bo Śląsk w grze o mistrza nadal uczestniczy. Zanim jednak do niej przystąpi ponownie pod koniec lutego, czeka go dwumiesięczna, bardzo ciężka walka znacznie ważniejsza: o utrzymanie trzonu obecnego składu. Zwłaszcza – o podpisanie nowego kontraktu z Sebastianem Milą. Jeśli i ten mecz, rozgrywany przy negocjacyjnym stole, uda się wygrać, czeka nas kolejna wyjątkowa wiosna we Wrocławiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz