czwartek, 1 sierpnia 2013

PIĘKNY WIECZÓR Z BELGAMI

To był jeden z przyjemniejszych wieczorów na Stadionie Miejskim we Wrocławiu. I to nie tylko dlatego, że było ciepło, ale nie upalnie. Przede wszystkim dlatego, że Śląsk zagrał trochę jak nie drużyna z Polski. A nagrodą stało się pokonanie będących faworytami tej rywalizacji Belgów z Club Brugge KV.

Fot.Krystyna Pączkowska/Śląsk Wrocław
Chwila, która wstrząsnęła Wrocławiem. Matthew Ryan już wie, że przegrał.


Dawno tak się nie denerwowałem. Aż się zdziwiłem. Po tylu latach pracy dziennikarza niezmiernie rzadko cokolwiek dziejącego się na sportowej arenie wyzwala we mnie większe emocje. Najczęściej chłodno analizuję, choć oczywiście z sympatią (to przeważnie), lub antypatią (niekiedy) do niektórych sportowców. Zwłaszcza w grach zespołowych. Ale w czwartkowy wieczór mocno się emocjonowałem, bo bardzo dobrze grający piłkarze Śląska Wrocław sami postawili się przed olbrzymią szansą pokonania Club Brugge w pierwszym meczu III rundy eliminacji Ligi Europy. Grali tak, żeby wygrać, a przy tym – zwłaszcza w drugiej połowie – byli zespołem słabszym. Albo inaczej: przewaga w umiejętnościach, przygotowaniu fizycznym i ustawieniu zespołu była wyraźnie na korzyść Belgów. A Śląsk próbował do tego poziomu się dostosować, i jeszcze wygrać. Długo nie było pewne, czy mu się to uda.

Blisko granicy
Uwzględniając umiejętności zawodników i potencjał całej drużyny, gospodarze zagrali niemal idealnie. – Blisko naszego limitu – ujął to po swojemu na pomeczowej konferencji trener Stanisław Levy. Przyznaję mu rację. Wrocławianie, nawet gdy w ostatnich 10 minutach wyraźnie opadli z sił, nadal trzymali swoje szyki. Nie wpadali w panikę, wiedzieli jak mają grać. Byli tacy po niemiecku opanowani i konsekwentni. Mam nadzieję, że to będzie jeden z tych rysów niemieckiego futbolu, którego wprowadzenie zapowiadał Levy obejmując wrocławski zespół.
Gdy dzień przed meczem rozmawialiśmy na konferencji ze szkoleniowcem i Sebastianem Milą, kapitan jednej z najlepszych polskich drużyn z uśmiechem zapewniał dziennikarzy: - Mamy sposób na Belgów.
Nie wszyscy mu uwierzyli, zwłaszcza że chwilę wcześniej sam Sebastian przyznał, że Brugge to najmocniejszy zespół, z jakim przyszło zmierzyć się wrocławianom w ciągu minionych trzech lat występów w europejskich pucharach. A przecież wszyscy pamiętamy, czym skończyły się pojedynki z niemieckim Hannoverem 96 (4:10 w dwumeczu) i szwedzkim Helsingborgs IF (1:6).
A jednak już wyluzowany Mila po meczu mógł powiedzieć: - Chcieliśmy ich zatrzymać wysokim pressingiem. I to nam się udało, choć jednocześnie kosztowało nas to mnóstwo sił.
Sebastian w tym meczu sobie nie pograł, bo rywale doskonale wiedzieli jak ograniczyć jego poczynania. Ale na szczęście Śląsk jednak ma – o czym nie wszyscy chcą pamiętać – piłkarskie osobowości.

Podanie profesora
Jedną z nich jest Przemysław Kaźmierczak. Przy bardzo szybkich Belgach kilka razy się zagubił, ale to taki typ piłkarza, że nawet stojąc, robi to mądrze. A gdy wyprowadza piłkę, można oczekiwać zagrań wielkich. Polecam jeszcze raz obejrzeć jego podanie do Sebino Plaku. Idealnie w tempo, na nogę tak, że defensorzy z Belgii nie mieli szans na przecięcie zagrania. Tak, że Albańczyk od razu miał kilkanaście metrów przewagi nad nimi. Do tego nie musiał martwić się prowadzeniem piłki. Doszedł do niej na szybkości, miał czas pomyśleć i … po prostu rzucił piłkę bramkarzowi „za kołnierz”. Upokorzył Matthew Ryan’a, który był jednym z najlepszych piłkarzy meczu.
Są jeszcze dwie postacie, które muszę wyróżnić, choć właściwie na wyróżnienie zasłużyli wszyscy piłkarze Śląska. Chyba zawiążę fanklub Dudu Paraiby. To jak na polskie warunki jest genialny obrońca. On nie starał się dorównać Belgom. On z nimi jeździł przy linii jak z uczniakami. Gdy lepiej się zgra z pomocnikami, a zwłaszcza z Marco Paixao, warto będzie chodzić na mecze tylko dla niego. Facet jest niesamowity. Broni tak, że nie trzeba go intensywnie asekurować, dubluje pomocnika, by po chwili zostać skrzydłowym i ścigać się z obrońcą rywala. Jego dośrodkowania – podkręcone, z nieprzyjemną rotacją, spadające za plecy obrońców – są kapitalne.

Cichy bohater
Drugą postacią wartą wyróżnienia jest Dalibor Stevanović. Ile on zebrał niepochlebnych słów od dziennikarzy i kibiców, to trudno nawet zliczyć. Ja też wypowiadałem się o nim krytycznie. W listopadzie 2012r. przewidywałem, że odejdzie ze Śląska „z łatką piłkarza niespełnionego, o dobrych umiejętnościach, potrafiącego znaleźć się w grze kombinacyjnej, ale bez błysku, często jakby o tempo spóźnionego przy konstruowaniu akcji, trochę wyalienowanego z grupy”.
Słoweniec ostatnio jakby przyspieszył. Jakby poczuł zaufanie kolegów i trenera. Wreszcie daje dużo tej drużynie. I chyba nie jest już wyobcowany. Przemysław Kaźmierczak po meczu z Brugge powiedział, że uważa Dalibora za bardzo dobrego piłkarza, potrzebnego tej drużynie. Stevanović zaś jeszcze przed meczem uspokajał, że wpadka z Jagiellonią Białystok nie będzie miała znaczenia w starciu z Belgami. Równie spokojnie podchodził do czwartkowego zwycięstwa: - Zagraliśmy dobry mecz, intensywnie, zatrzymaliśmy rywali. Wiedzieliśmy jak zagrają. A teraz czeka nas rewanż. Musimy zagrać jeszcze lepiej, żeby awansować.
To dopiero pierwsza połowa tego dwumeczu. Podkreślali to również obaj trenerzy na pomeczowej konferencji. Ale to Śląsk jest w uprzywilejowanej pozycji. Nie stracił bramki, i za tydzień będzie mógł wybijać Belgów z ich gry, czekać na kontratak. A że ma kim błyskawicznie przenosić się pod pole karne przeciwnika, pokazały choćby akcje Dudu, Sebino Plaku i Waldemara Soboty. Nagrywając w środowy poranek wypowiedź dla Pawła Wilka z redakcji Faktów TVP Wrocław powiedziałem, że Śląsk wygra przewagą jednej bramki i do Brugge pojedzie tę przewagę utrzymać. I będzie miał na to duże szanse. A to oznacza, że IV runda Ligi Europy będzie bardzo blisko. Oby się udało. Pierwsza część typowania się sprawdziła. Jeśli sprawdzi się i druga, będzie nam dane przeżyć kolejny wieczór we Wrocławiu z europejską piłką.

środa, 12 czerwca 2013

Piękna niszowa gra



Takiego nagromadzenia szachowych znakomitości na terenie Polski jeszcze nie było. W maju w Legnicy można było spotkać 148 arcymistrzów. Pula nagród – ponad 100 tys. euro – to już poziom całkiem niezłych turniejów tenisowych. A mimo to Indywidualne Mistrzostwa Europy właściwie nie zainteresowały szerzej mediów. Gdzie leży przyczyna?

Ustępujący mistrz - Dmitrij Jakovenka i nadzieja Polaków - Jan Krzysztof Duda
Fot.TW-MEDIA

Kilka krótkich informacji w redagowanym przeze mnie programie Sport regionalnej TVP Wrocław. Notatki w Przeglądzie Sportowym. Relacje w lokalnych mediach. To właściwie cały przekaz z turnieju. Zbyt mały jak na jego rangę. Tym bardziej, że w Polsce nie mamy przesytu największych europejskich zawodów. Może Legnica leży zbyt daleko od dużych polskich miast, a może decyduje specyfika dyscypliny?

Kondycja umysłu
Szachy to bardzo wymagająca dyscyplina, o czym nie wiemy w powszechnej świadomości. Na wysokim poziomie obok analitycznego myślenia i wyciągania wniosków daleko wykraczających poza najbliższy ruch, potrzebują również zaskakująco - dla niezorientowanych - dobrej kondycji fizycznej i odwagi. W takich kilkunastodniowych turniejach trzeba zachować wysoką koncentrację nie tylko przez 5-6 godzin poświęcanych na każdą z partii, ale też pozostały czas przeznaczany na analizę gry swojej i rywali.
Who is the Bad? I’m the Bad! – głosił napis na koszulce Swietłany Czeredniczenko. I może to jest właśnie rozwiązanie, choć raczej ładna Ukrainka chciała przekazać coś innego. Paradoksalnie szachowi myśliciele sami wpędzają się w swój własny świat, w którym analiza goni analizę. W znacznej większości nie zwracają przy tym uwagi na to, co ich otacza. I jak sami w tym otoczeniu funkcjonują. Paradujące rozciągnięte koszulki, koszule, spodnie i buty jakby wyjęte z prowincjonalnego targowiska przytłaczały tych nielicznych wielbicieli królewskiej gry – jak choćby gracze wrocławskiej Polonii Jolanta Zawadzka i Mateusz Bartel – którzy do klasycznego, a przy tym modnego i efektownego ubioru przywiązują wagę nie mniejszą niż do świata 64 pól.
To jeden z elementów, który wpływa na społeczny odbiór dyscypliny, jej rangę. Widowisko musi być także przed i po zawodach. To wymóg współczesności kładącej większy nacisk na opakowanie.
Szachy to oczywiście gra wymagająca ciszy i skupienia. Więc może na trwałe rozdzielić graczy od publiczności? Może przygotowywać dwie sale: jedną dla graczy, gdzie panuje nieustanna cisza, i drugą, dla widzów mogących oglądać na dużych ekranach najlepsze partie i analizować w powszechnym szumie emocji poszczególne posunięcia popijając kawę i zagryzając ciasteczka?

Linia mety
Jak bardzo szachy zamknięte są w swoim własnym świecie pasjonatów, widać było w trakcie ostatniej rundy.
Gdy z operatorem kamery Wojtkiem Majewskim weszliśmy do sali, natychmiast wiedzieliśmy gdzie jest najciekawiej. Przy pierwszej szachownicy zebrał się tłum ludzi, przy którym dwójce zawodników nawet oddychanie musiało sprawiać trudność. Lider turnieju – Ukrainiec Alexander Moiseenko - grał z Rosjaninem Janem Nepomniachtchim. Takiego zainteresowania meczem szachowym w Polsce nie było od dawna. W Internecie obserwowało go kilkadziesiąt tysięcy pasjonatów królewskiej gry!
Moiseenko miał największą wartościowość z wcześniejszych partii i już w trakcie ostatniej rundy było wiadomo, że będzie mistrzem Europy. Ale on walczył o główną nagrodę. Walczył jak lew, mimo niekorzystnej sytuacji. Po blisko 5-godzinnych zmaganiach jednak poddał się rywalowi. Robił to z ciężkim sercem, bo w ten sposób tracił premię 14 tys. euro dla zawodnika, który zdobędzie największą liczbę punktów.
Ostatecznie w pewnym sensie mamy aż 10 mistrzów Europy. Aż tylu zawodników zdobyło po 8 punktów. A Ukrainiec okazał się tylko swego rodzaju primus inter pares. To on został triumfatorem, ale w pełni zadowolony być nie mógł. – To był bardzo trudny turniej. Grało tu wielu świetnych zawodników. Było naprawdę ciężko. Patrzę jednak na to spokojnie. Jestem zadowolony – mówił mi po zakończeniu ostatniej partii. Widać jednak było, że jest zmęczony 12-dniową rywalizacją. A może nieco oszołomiony pechem, że główna nagroda wymknęła mu się na finiszu. Tak a propos szczęścia i pecha - zwycięzca Mistrzostw grał z 13. numerem startowym.
Po zsumowaniu nagród dla czołowej dziesiątki, i ich podziale dla tych szachistów, Ukrainiec Moiseenko otrzymał 6,5 tys. euro. Podobnie jak Nepomniachtchi. Rosjanina nagrodziła walka do końca. Z 18. miejsca awansował na 8. Wygrał z nowym mistrzem Europy. Jest w elicie. Dwa niższe stopnie podium zajęli jednak inni Rosjanie – srebro wywalczył Evgeny Alekseev, a brąz Evgeny Romanov.
Jak wyrównane są obecnie szachy w Europie, świadczą choćby dwa fakty. Nowy mistrz kontynentu do turnieju zgłosił się w ostatniej chwili. Ustępujący mistrz Rosjanin Dmitrij Jakovenka zdobył 6,5 pkt, tyle samo co aktualny mistrz Polski Bartosz Soćko. Obaj zajęli miejsca w ósmej dziesiątce!

Figury Polaków
Polacy grali na zmianę udanie, i słabo. Przed ostatnią rundą nie mieli szans na medale, ale walczyli jeszcze o 23 czołowe miejsca, które dawały przepustkę do Pucharu Świata. Niestety, żaden z naszych reprezentantów nie znalazł się w tym gronie. Najlepszy z biało-czerwonych Radosław Wojtaszek (43. miejsce) zdobył 7 punktów i do awansu zabrakło mu zaledwie pół punktu.
Najlepiej chyba należy ocenić grę młodych. Zaledwie 15-letni Jan Krzysztof Duda zdobył normę arcymistrzowską. Zremisował kilka partii z zawodnikami o bardzo wysokich rankingach, m.in. z broniącym tytułu Jakovenką. Docenił to osiągnięcie Włodzimierz Szmidt, krążący po sali gier pierwszy w historii polski arcymistrz, który uzyskał ten tytuł nie z nominacji, a po wypełnieniu normy Międzynarodowej Federacji Szachowej na ten tytuł.
Jolanta Zawadzka wypełniła normę na mistrza międzynarodowego. Już po raz trzeci w swojej karierze. Arcymistrzyni kobiet (tytuły wśród pań nie są równoważne z tytułami wśród mężczyzn) na razie jeszcze mistrzem międzynarodowym nie jest, bowiem nie wniosła opłaty licencyjnej. – Jakoś dotychczas mi się nie chciało – jakby nieco wstydliwie przyznała. To zawodniczka już bardzo w Europie rozpoznawalna. We Wrocławiu również, co jak wiemy – „cudze chwalicie, swego nie znacie” - nie zawsze musi być takie oczywiste. A jednak tę swoją karierę rozwija jakby w ciszy porównywalnej do całej dyscypliny, przy mniejszym zainteresowaniu mediów niż można byłoby się spodziewać.
Może wreszcie na popularność szachów w naszym kraju wpływają niewielkie sukcesy Polaków? Może Małysz skaczący po szachownicy i ogrywający największych światowych rywali mógłby coś zmienić? Na wzrost popularności tej dyscypliny nie ma prostej recepty. To raczej zespół czynników, skoordynowanych działań, których przeprowadzenie powinno podnieść rangę tego sportu w społecznej świadomości. Przecież szachy to piękna królewska gra – jak usłyszeliśmy w trakcie Mistrzostw - w której 64 pola szachownicy otwierają ogrom możliwości w umyśle, podobnie jak 32 litery w kulturze.

wtorek, 30 kwietnia 2013

Mać Warszawa Jodłowiec



Minęły dwa miesiące od przejścia Tomasza Jodłowca ze Śląska Wrocław do Legii Warszawa. W najbliższy czwartek, 2 maja, oba zespoły zagrają we Wrocławiu pierwszy mecz finału Pucharu Polski. Mecz z wieloma podtekstami, wśród nich – ten związany z Jodłowcem. Wrzawa po jego przejściu do Legii ucichła, ale niesmak pozostał. Dlatego nie dziwmy się, gdy w Polsce znów usłyszymy przyśpiewki w stylu: „…Legio p…lona!”


Fot. Śląsk Wrocław SA
Tomasz Jodłowiec - w grudniu grał jeszcze przeciwko Danijelovi Ljuboi.

Tym bardziej, że działania klubu – które w sferze etycznej nie zmieniły się od czasów nieboszczki PRL - są legitymizowane przez organizatorów rozgrywek i popierane przez część mediów. Tymczasem „Legioperspektywa” jest złym miejscem na widzenie świata. Świadczy o umysłowym prowincjonalizmie i fałszowaniu rywalizacji.
„Niektóre idee są tak głęboko osadzone w naszej rzeczywistości, że nikomu nie przychodzi do głowy, by rzucić im wyzwanie”. Tak uważa Paweł Tkaczyk, którego blog od czasu do czasu sobie przeglądam. Państwu też polecam. Przyszła mi na myśl ta sentencja, choć nie jestem pewien czy odnosi się do problemu, o którym piszę poniżej. Właściwie to nawet jestem przekonany, że nie, choć wolałbym, by opisywane relacje wynikały właśnie z poddania się myślowym stereotypom. Czytam, słucham, oglądam, i sam sobie nie wierzę. Czy aby na pewno ten przekaz, który do mnie dociera, to jest właśnie to, co chcieli przekazać autorzy tych materiałów.

„Całuję Twoją dłoń, madame”
Zacytujmy kilka wypowiedzi. Dariusz Tuzimek, redaktor naczelny nSport, dla jednego z wydań Przeglądu Sportowego: „Najgłośniej o Legii, a w zasadzie o jej prezesie. Chociaż Bogusław Leśnodorski to nie jest prezes, to już jest zjawisko. Wpadł w środowisko piłkarskie jak szczupak, a znaczna część futbolowej socjety to raczej objedzone karpie, które wolą stateczne pływanie w mętnej wodzie”.
Jak widać, nadal można spotkać w naszym kraju oryginałów, którym się wydaje, co więcej, którzy z żarliwą namolnością próbują przekonać otoczenie, że herbata stanie się słodsza od szybszego mieszania. Warto jednak zadać pytanie, retoryczne jak sądzę ze swą negatywną odpowiedzią: Czy gdy karpie zamienią się w szczupaki, wzrośnie poziom i czystość polskiej piłki? A przy tym mamy rozumieć, że szczupak wprowadza przejrzyste zasady? Szczupak? Raczej słoń w składzie porcelany – fakt, że potłuczonej…
Według środowiskowej opinii niektórzy współcześni nam dziennikarze z taką uwagą patrzą politycznej władzy na ręce, że nie zapominają ich ucałować. Jak widać, zjawisko nie ogranicza się do świata polityki. Co więcej, w czasach, gdy tak wielu tak bardzo pragnie pysznić się mianem celebrytów, zwykle zapominają, że tylko krok dzieli ich od pochlebców. I oni ten krok zamieniają w życiową drogę.
Obok Tuzimka wypowiadał się na temat działań Legii Aleksandar Vuković, niegdyś piłkarz warszawskiego klubu, ostatnio występujący w Koronie Kielce (niedawno zakończył karierę): „W zimowych działaniach Legii podobało mi się to, że była konkretna. Szybkość, pomysł – naprawdę wyszło to bardzo pozytywnie. (…) To musiało zrobić wrażenie na innych. Świadczy o tym bunt podniesiony przez Lecha czy walkę Śląska o Jodłowca. Takie zachowanie pokazuje, że musieli być zdziwieni faktem podkupywania im zawodników”. Pan Aleksandar nie wskazał, który klub świata łatwo odpuszcza kluczowego zawodnika. Taktycznie przy tym nie rozwodził się nad wątkiem Jodłowca, bo musiałby wejść na odciski menedżersko-finansowej socjety, o której nieświadomie wspomniał Tuzimek. Zarówno w przypadku Vukovicia, jak i Tuzimka nasuwa się konstatacja, że zanim coś napiszą, powinni trochę pomyśleć. U nich jednak proces ogranicza się tylko do pisania i mówienia.

Witamy na Ziemi
Ten ton wypowiedzi bez cienia zastanowienia i refleksji, stawia wszystkich mających wątpliwości po nieprawidłowej stronie. Odpowiedź na pytanie, czy można tolerować uproszczenia, które sięgają demagogii, a często są najzwyczajniej prostackie, pozostawiam do rozstrzygnięcia czytającym.
Kilka stron dalej na łamach Przeglądu Sportowego zamieszczony był wywiad z prezesem Leśnodorskim.
Pytanie: - Czyli nie było myśli: złamię bariery, pokażę, że transfer z Lecha do Legii jest możliwy?
Odpowiedź: - Dopiero po fakcie zauważyłem, że dla szeroko pojętej opinii publicznej ten ruch był bardzo ważny. Nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Jestem pod głębokim wrażeniem. Naprawdę! Tym razem to ja nie zdawałem sobie sprawy, że pan Leśnodorski odwiedził tę krainę karpi lądując wprost z kosmosu. Prezes Legii sprawia przy tym wrażenie kozaka. Zapomina, albo udaje że nie wie, ale porażki dopiero przed nim. Te sportowe, i wizerunkowe.
Potwierdzą ci, którzy sięgają pamięcią nieco głębiej niż w ostatnie dziesięciolecie. Pamiętamy przypadki Mirosława Okońskiego, Włodzimierza Smolarka, których wojskowa wówczas Legia wyjmowała jak – stosując tuzimkowe porównania – niedźwiedź karpie ze stawu. W takich praktykach leży podstawa olbrzymiej niechęci, z jaką warszawski klub spotyka się na większości polskich ziem, poza Mazowszem i kilkoma pojedynczymi placówkami.
A przecież Legia to historycznie klub z sukcesami. Powinien być lubiany, doceniany. Ale jakoś nie jest, bo marketingowo idzie pod prąd, a kolejni prezesi tylko powielają znane z przeszłości schematy działania. Dlatego Legia nigdy nie będzie polskim Manchesterem United, albo Barceloną, klubami mającymi swoich sympatyków daleko poza granicami swoich miast.

Gdzie leży wieś
Po kilku tygodniach od przenosin Jodłowca z Wrocławia do Warszawy wrzawa ucichła. Wszyscy wrócili do swoich zajęć. Jest normalnie? Nie jest, bo o normalności nie świadczy medialna cisza, lecz całkiem konkretne działania wynikające z przeświadczenia, że stosujemy się nie tylko do norm prawa, ale również norm zwyczajowych, ogólnospołecznych. To one – w sposób wprawdzie nieskodyfikowany – sugerują w jaki sposób jakieś działanie powinno przebiegać.
Zwróćmy uwagę, jak funkcjonuje świat. Oczywiście, transfery między największymi rywalami się zdarzają, ale też wyciąganie największych gwiazd tuż przed końcem okienka transferowego, z obozów wielkich rywali, to wyjątkowa rzadkość. Negocjacje toczą się znacznie dłużej. Fakt, przypadek Jodłowca świadczy nie tylko o etycznym poziomie działaczy Legii, ale też o finansowej i prawnej słabości Śląska.
Jodłowiec to jeden z lepszych obrońców w Polsce, ale żaden wirtuoz. Przed kilku laty podobno chciało go SSC Napoli, ale na chęciach się skończyło. Chęciach jego ówczesnego klubu, czyli Groclinu Grodzisk Wielkopolski i menedżera, niż chęciach Włochów. Ma jednak piłkarz szczęście (pecha?) do menedżerów, którzy obracają nim jak na karuzeli. Tym razem postanowili wraz z Legią wyciągnąć go ze Śląska tydzień przed wznowieniem rozgrywek. Po kilkutygodniowym okresie przygotowawczym, gdy cała wrocławska obrona została ustawiona pod Jodłowca. Można było normalnie, w styczniu zgłosić się po piłkarza, i nikt nie miałby pretensji. Wtedy jednak Śląsk miałby czas na zmianę obrony, a Legii chodziło o odwrotny efekt. Nie chodziło jej o swoje wzmocnienie, bo w wiosennych meczach warszawskiego zespołu Jodłowiec grywa rzadko.

Legia nasza kochana
Sytuacja ze środkowym obrońcą to oczywiście i niestety pokłosie sytuacji finansowej i prawnej Śląska – kolosa na glinianych nogach. Klubu, którego - choć jest mistrzem Polski - w najbardziej pesymistycznym scenariuszu za kilka miesięcy może nawet nie być w ekstraklasie. Dlatego tak nieoczekiwanym zyskiem było przyjście Jodłowca za darmo, i równie łatwy był jego wyjazd z Wrocławia.
Tymczasem Legia ma nie tylko wsparcie w niektórych mediach, które przez to nie są obiektywne, ale również w Polskim Związku Piłki Nożnej. W pierwszym meczu ćwierćfinałowym Pucharu Polski wygrała w Wejherowie z Gryfem 3:0. Po meczu okazało się, że w protokole z tego spotkania warszawska drużyna umieściła w wyjściowym składzie z nr 25 Jakuba Rzeźniczaka, który w ogóle nie pojawił się na boisku. Zamiast niego zagrał (do 67. minuty) z nr 2 Artur Jędrzejczyk, który wpisany był jako rezerwowy.
W tym przypadku powinien być zastosowany zapis paragrafu 7 punkt 6 Przepisów w sprawie organizacji rozgrywek w piłkę nożną: „Zawody należy zweryfikować jako przegrane 0:3 na niekorzyść: (...) drużyny, w której brał udział zawodnik nieuprawniony do gry albo potwierdzony lub uprawniony na podstawie przedłożonych przez klub niewiarygodnych dokumentów”. Tymczasem jeszcze przed rozpatrzeniem sprawy przewodniczący Wydziału Gier PZPN Wojciech Jugo zasugerował w mediach brak drastycznych decyzji!
Pomorski Związek Piłki Nożnej w takich sytuacjach weryfikował mecze jako walkowery. Ale PZPN w tym przypadku zdecydował inaczej. Można się domyślać dlaczego: czego nie robi się dla naszej Legii! A przy tym już wówczas z Gryfa dochodziły niepokojące sytuacje o kłopotach finansowych klubu. To byłaby skaza na honorze rozgrywek, gdyby taki zespół wyeliminował Legię.

Ważne zdrowie psychiczne
Symptomatyczne zdarzenie miało miejsce w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu. Wówczas Legia, wciąż walcząca o mistrzostwo Polski, grała w Kielcach z Koroną. Miroslav Radović kopnął bez piłki Daniela Gołębiewskiego. Już z definicji było to niesportowe zachowanie. Wymagające surowej kary tym bardziej, że Serb biegł za graczem Korony z wyraźnym zamiarem faulu. Zagrożenie zdrowia zaatakowanego zawodnika było duże. Piłkarz Legii otrzymał czerwoną kartkę i standardowy zakaz gry w 2 meczach.
Jak to się ma do zagrożenia zdrowia członków klubu Legia, obrażonych przyśpiewką (rzeczywiście, ordynarną i niepotrzebną) zawodników Śląska fetujących zdobycie tytułu mistrza Polski? Dla przypomnienia: Sebastian Mila nie zagrał w 4 ligowych meczach, Łukasz Gikiewicz i Rafał Gikiewicz oraz Mariusz Pawelec – w 3, a Dalibor Stevanović i Patrik Mraz – w 2. Wystarczyło nałożyć dotkliwe kary finansowe. Duch sportu zostałby zachowany. Tyle, że Legia nie gra sportowo i jeszcze wpływa na organizatorów rozgrywek.
Tak, Legia to najlepszy polski klub, niemal zawsze kończący rozgrywki w czołówce, i tylko nie wiadomo dlaczego przyśpiewki w stylu „Legio pierdolona” są na polskich stadionach powszechne. Legia jest najlepsza, choć w poprzednich 3 sezonach większe sukcesy odnosiły zespoły Lecha Poznań, Wisły Kraków i Śląska.
Jest przy tym coś takiego jak etyka, obowiązująca także w biznesie. A sport to również biznes, przy tym wyróżniający się wieloma trudnymi do zdefiniowania zachowaniami. Można powiedzieć – endemicznymi, by zapożyczyć terminologię z innej dziedziny. A czy do pana Leśnodorskiego należeć będzie przyjemność (atut, przywilej) zapoczątkowania zmian? Szczerze wątpię.
Jaki płynie morał z lekcji Leśnodorskiego i zachowań jego pochlebców? Że służalczość i wieszanie się pańskiej klamki to nie są zjawiska przypisane Rzeczypospolitej XVII i XVIII wieku. Teraz znajdują kolejne wcielenie. I, jak widać, to choroba dręcząca nie tylko Polaków…

piątek, 15 lutego 2013

W tym filmie się nie zakochacie

Usiadłem wygodnie w fotelu oczekując uczty. Wielosmakowej, sportowej, filmowej, z pogranicza historii, socjologii i filozofii. Otrzymałem danie bez wyrazu, w swej nijakości tak jednorodne jak wodnista zupa w zapyziałym barze. Niestety, taki jest dokumentalny film „Złota Drużyna”. Opowiada o piłkarzach Śląska Wrocław, którzy w 1977 roku zdobyli pierwsze w historii klubu mistrzostwo Polski. Gdzie w tym wszystkim jest logiczna fabuła? Gdzie rzetelny dokument? A przecież to miał być ważny film, i to nie tylko dla wrocławskiego sportowego środowiska. Pierwszy, bo dotychczas nikt nie zmierzył się we Wrocławiu z tematem sportowego sukcesu.

Oglądając „Złotą Drużynę” pomyślałem o artykule Andrzeja Nieuważnego w styczniowym numerze „Uważam Rze – Historia”, poświęconym Powstaniu Styczniowemu („Głupota czy wielki czyn”, polecam, bo jest to i esencja wiedzy na temat tego wzbudzającego wciąż wiele emocji wydarzenia, i frapujący literacki wywód). Skojarzyłem te dwa dzieła, bo właśnie na ich przykładach doskonałą puentą jest anegdota, którą bawiliśmy się w czasach studenckich: „Czym różni się słaby historyk od dobrego? Słaby mówi co wie, dobry – wie co mówi”.
Skąd taka odległa dygresja w felietonie poświęconym filmowi o piłkarskiej drużynie? Otóż od reżysera filmu historycznego, a do takiego miana niewątpliwie ów dokumentalny film aspiruje, należy wymagać, by wiedział co mówi. I bynajmniej od tej odpowiedzialności nie zwalnia go fakt, że narrację oddał tylko bohaterom. Co więcej, fakt, iż film powstał w Ośrodku Pamięć i Przyszłość, czyli instytucji zajmującej się przechowywaniem i opracowywaniem śladów pamięci – dzięki publicznym finansom samorządu Wrocławia – właśnie troska o jak najlepsze wykorzystanie pieniędzy powinna być wyjątkowa. Tym razem nie była.

A było tak pięknie
Zaczyna się świetnie, dynamicznymi zdjęciami i muzyką. Patrycja Spychalska i Radosław Poraj-Różecki – scenarzyści i reżyserzy - postanowili, że w świat piłkarskiego Śląska wprowadzi ich, i nas – widzów, kibic, który od niemal 40 lat (z dwuletnią przerwą na służbę wojskową) nie opuścił żadnego meczu ukochanej drużyny. Leopold Pięta nosi ją w sercu, i to widać. Pomyślałem, że jeśli film będzie taki do końca, czeka nas fascynujące kilkadziesiąt minut. Po chwili emocje opadły, pomysłowość autorów się wyczerpała. Najwyraźniej uznali, że od tego momentu film potoczy się już sam. Potoczył się, jakoś, siłą rozpędu, ale nie potrafi utrzymać uwagi oglądających.
Miał być dokument, tymczasem dokumentuje tylko w części. Na pewno nie selekcjonuje wiedzy w taki sposób, by ułożyć ją w logiczny ciąg zdarzeń i zjawisk. Pokazał niewiele poza bałaganem. Właściwie nie dowiadujemy się jak powstała Ta drużyna. Dlaczego była wyjątkowa? W czym zawierała się jej wielkość? Czy zawodnicy wierzyli w sukces? Dlaczego Śląsk wyprzedził wielkie drużyny Górnika Zabrze i Legii Warszawa, Wisły Kraków? Które mecze były najważniejsze w opisywanym sezonie (z wyjątkiem dwóch lepiej opisanych – z Wisłą Kraków, akurat przegrany 0:5, i Ruchem Chorzów)? Dlaczego przestała istnieć? W jakim stopniu stanowiła początek sukcesów klubu z początku lat 80.? Co z niej zostało nam dziś?
Film toczy się nijako. Kończy się – żałośnie: listą graczy tworzących Złotą Drużynę. Lista przesuwa się w sposób, jaki pamiętamy z końcowych napisów „Gwiezdnych Wojen”. Film chyba rzeczywiście powinien nosić tytuł „Kosmiczny Kit”.

Narracja to chaos
Nie ma w nim jakiejś osi narracji, dzięki której zaliczalibyśmy kolejne punkty poznając Złotą Drużynę. Jest za to zlepek gadania bez ładu i składu. Panowie „powiedzieli co wiedzieli”. Zobaczmy na przykład co się dzieje w 11. minucie i 56. sekundzie: „Śląsk był Legią B” – mówi Jan Tomaszewski, po czym w minucie 12.10 Leopold Pięta pokazuje zdjęcie mistrzowskiej drużyny wiszące na ścianie w jego mieszkaniu. Minuta 12.22, Tadeusz Pawłowski: „Liczyła się Legia Warszawa, liczył się Górnik Zabrze…” Gdzie tu logika myśli? Gdzie kontynuacja? To jeden z wielu przykładów działań autorów, którzy strzelają sobie filmowe gole samobójcze.
Jest jednak dobry fragment, związany z meczami z FC Liverpool. Zaczęła się tworzyć wciągająca fabuła. Porównanie do FC Barcelona, do José Mourinho … I nagle przeskok pokazujący realia lat 70. Przerywa myśl, wprowadza chaos. Szmata puszczona przez reżyserów do własnej siatki, jak ta, której antybohaterem był w chwilę wcześniej wspominanym meczu z Liverpoolem Zygmunt Kalinowski.

Niewielu tych bohaterów
Piłkarzy występuje czterech: Janusz Sybis i Tedeusz Pawłowski ze Złotej Drużyny, Jan Tomaszewski, grający w Śląsku kilka lat wcześniej, oraz Andrzej Iwan z Wisły Kraków, który grał przeciwko wrocławskiemu zespołowi. Mało tych bohaterów, mało. Jeśli już wykorzystano Iwana, można było sięgnąć choćby po gracza Ruchu Chorzów, z którym to zespołem wrocławska drużyna rozegrała jeden z ważniejszych meczów pamiętnego sezonu.
Radosław Poraj-Różecki na kinowym pokazie przekonywał jak trudno było dotrzeć do zawodników tamtej drużyny. Część z nich już niestety zmarła, część rozjechała się po świecie. Nawet go rozumiem. Tylko, że taki argument był dobry w czasach, o których opowiada film. W erze telefonów komórkowych, powszechnej poczty elektronicznej i facebooka w ciągu tygodnia można namierzyć poszukiwanego w środku amazońskiej dżungli, a po dwóch tygodniach – znać numer majtek i namiary nadrzecznej faktorii, do której trzeba je wysłać.
Po obejrzeniu filmu właściwie nadal nie wiem jak wyglądała tamta drużyna. Jak grała. Jacy byli jej poszczególni piłkarze. Pod względem sportowym, ale i zwykłym, ludzkim. Tylko trochę więcej dowiadujemy się o Januszu Sybisie. To nie jest film o Złotej Drużynie? A o kim?

My, Kibice Śląska?
Paradoksalnie wygląda na to, że to był film promujący dwóch kibiców. Aleksander Gleichgewicht i Paweł Kocięba-Żabski swoją obecność na ekranie bronią zbyt słabo. Owszem, sporo opowiadają, ale poza słowami nie potwierdzają swojej przynależności do społeczności sympatyków Śląska Wrocław. Są jakby z boku. Sami autorzy filmu wystawili tę dwójkę na odstrzał. Obu panów widzimy tylko siedzących przed kamerą, w domowym zaciszu. Nic ponadto. Tymczasem Leopold Pięta ma klubowy szalik, pokazał się na trybunach w czasie meczu, a wśród domowych pamiątek ma zdjęcie tamtej drużyny. A co pokazali panowie Gleichgewicht i Kocięba-Żabski? Co było ich paszportem do świata kibiców Śląska? Kocięba-Żabski częściowo tylko się broni opowiadając o wizycie z dziadkiem na stadionie, o meczu z Ruchem Chorzów. To zbyt mało jak na film zrealizowany w części za publiczne pieniądze, we wrocławskim Ośrodku Pamięć i Przyszłość.

Ubogie zdjęcia
Zasób archiwalnych materiałów telewizyjnych pokazujących świat sportu z lat 70. i 80. we Wrocławiu jest żenująco ubogi. Niedopuszczalne, że ktoś kiedyś pozwolił je skasować. Jednak to jedyny argument broniący autorski duet Spychalska – Różecki. Mieli trudne zadanie. Z tego powodu materiały z epoki raczej pokazują fragmenty miasta niż stadion.
Pozostaje jednak też problem nowych zdjęć, prezentujących współcześnie bohaterów. Nie rozumiem, dlaczego Sybisa i Pawłowskiego zdecydowano się umieścić w tak podobnej scenografii. Obaj siedzą w szatni. Przeniesienie Sybisa na trybuny bardzo zróżnicowałoby ten film, poprawiając przy tym jego poziom techniczny. W przeciwieństwie do Pawłowskiego, legendarny napastnik siedzi w pustej szatni i ten specyficzny pogłos studni irytuje i nie znajduje uzasadnienia w klimacie wypowiedzi pana Janusza.
Nie rozumiem też maniery autora zdjęć, by kamerę umieszczać poniżej poziomu głowy rozmówców. To tworzy podświadome wrażenie ich wielkości. Niestety, z większości wypowiedzianych zdań tej wielkości nie słychać. W tym filmie nie czuje się namacalnie, że tamta drużyna dokonała wielkiego wyczynu. A zdjęciowa maniera sprawia, że nie czujemy bliskości z bohaterami.
Nie rozumiem też, dlaczego jedno z pierwszych ujęć trenera Władysława Żmudy prezentuje jego nos wielkości połowy ekranu, z subtelnie zaznaczonym kosmykiem włosków? Czy ktoś ten film obejrzał przed emisją?
Nie rozumiem, dlaczego Leopold Pięta, prezentując zdjęcie wybitnej drużyny patrzy tylko na ścianę, widzom prezentując plecy. Czyżby miał ich w d….? Nie biorę takiej możliwości pod uwagę. To twórcy filmu nie zawracali sobie głowy taką błahostką. Robili zdjęcia jak leci, nie uruchamiając szarych komórek. Aby jakoś to było, aby pchać ten interes do przodu.

Niechlujna realizacja
Filmu dokumentalnego nie robi się jak newsa – w jednym dniu. Nie robi się go tak, jak większości felietonów do telewizyjnych magazynów – w ciągu 2-3 dni. Nad takim filmem pracuje się znacznie dłużej. A to oznacza, że można lepiej, efektywniej i efektowniej zaplanować swoją pracę. Rzetelniej po prostu! Tym bardziej, gdy pracuje dwójka autorów, a pomagają im jeszcze 3 osoby mające wpływ na poziom merytoryczny dzieła.
A przecież w tym filmie nie ma nawet współczesnych zdjęć stadionu przy Oporowskiej! Owszem, w znacznej części jest on inny, niż obiekt z końca lat 70. Ale są miejsca, które jednak zmieniły się w stopniu niewielkim. W szczególności bryła. No i przede wszystkim – genius loci. Przecież Oporowska na zawsze pozostanie symbolem. Nie trzeba nic dodawać. Wystarczy powiedzieć: Oporowska, i wszystko jest jasne. Z tego wszystkiego pozostało nam kilkusekundowe przejście Sybisa od bramy do drzwi klubowego budynku.
Są również inne pytania: Dlaczego nie wykorzystano nagrań radiowych? Wystarczyło przykryć je zdjęciami z gazet i wartość dokumentalna, ale i emocjonalna byłaby znacznie wyższa. Dlaczego w filmie nie wystąpił choć jeden dziennikarz? Dlaczego nie rozesłano pytań do dziennikarzy wrocławskich mediów z pytaniami czy dysponują jakimiś archiwaliami związanymi z tamtym Śląskiem? Twórcy obudzili się w trakcie kinowej premiery, zorganizowanej dla wrocławskich dziennikarzy (sic!).
Lista zaniechań jest długa i pokazuje brak warsztatu dziennikarskiego i reżyserskiego twórcy filmów dokumentalnych. Autorzy koniecznie powinni zapytać Tomasza Orlicza, autora „Rozmaitości Zachara” (filmu dokumentującego 50-lecie działalności wrocławskiego ośrodka TVP), jak do takiej pracy należy się zabrać. A jeśli nie, to we Wrocławiu jest przynajmniej kilkanaście osób, które nigdy w życiu nie zrobiły filmu dokumentalnego, a jednak o całe lata świetlne wyprzedzają autorów tego dzieła w sztuce tworzenia przyciągającej uwagę fabuły.

Efekt edukacyjny
Niewielki. Nie dowiedziałem się niczego, czego już wcześniej bym nie wiedział. Atrakcyjność tego zaledwie 33-minutowego dziełka jest tak niska, że zaśnięcie jest uwarunkowane już tylko od wygody foteli. Że autorzy nie wiedzą o czym mówią, świadczy notka z tego wydawnictwa: „Piłkarski sezon 1976-1977 był jednym z najlepszych w historii WKS Śląsk. W maju 1976 r. klub zdobył Puchar Polski, a rok później został Mistrzem Polski.” Otóż – Drodzy Autorzy - Puchar zespół zdobył w jednym sezonie, a mistrzostwo – w kolejnym. Pisanie więc Piłkarski sezon 1976-1977” w takim zestawieniu jest nieprawdziwe.
Reżyserzy filmu „Złota Drużyna” udają, że potrafią  opowiadać. Coś chcieli nam przekazać, to pewne. Ale co, zdawali się wiedzieć na jego początku, tyle, że z czasem zapomnieli. Widz został więc osamotniony próbując rozwikłać kolejność wydarzeń.
Dokumentaliści to elita dziennikarstwa. Już gdzieś na pograniczu ze sztuką filmową. Przypadek twórców „Złotej Drużyny” jest tylko potwierdzeniem – ani pierwszym, ani ostatnim (zapewne i niestety) – że nie wystarczy zrobić, żeby być.
***
„Złota Drużyna” to wprawka, próba, zarys. Punkt wyjścia do pracy nad prawdziwym filmem, który powinien powstać. Właśnie brak powszechnie dostępnej dokumentacji jest jedną ze słabości polskiego sportu, a więc również wielkich drużyn Śląska Wrocław. Nie tylko w piłce nożnej, ale również w piłce ręcznej i koszykówce. Takie filmy koniecznie trzeba kręcić, bo świadkowie historii odchodzą, a zachowane archiwalia z lat 60., 70. i 80. – o czym wspominałem - są bardzo skąpe.