To był jeden z
przyjemniejszych wieczorów na Stadionie Miejskim we Wrocławiu. I to nie tylko
dlatego, że było ciepło, ale nie upalnie. Przede wszystkim dlatego, że Śląsk
zagrał trochę jak nie drużyna z Polski. A nagrodą stało się pokonanie będących
faworytami tej rywalizacji Belgów z Club Brugge KV.
Chwila, która wstrząsnęła Wrocławiem. Matthew Ryan już wie, że przegrał.
Dawno tak się nie
denerwowałem. Aż się zdziwiłem. Po tylu latach pracy dziennikarza niezmiernie
rzadko cokolwiek dziejącego się na sportowej arenie wyzwala we mnie większe
emocje. Najczęściej chłodno analizuję, choć oczywiście z sympatią (to
przeważnie), lub antypatią (niekiedy) do niektórych sportowców. Zwłaszcza w
grach zespołowych. Ale w czwartkowy wieczór mocno się emocjonowałem, bo bardzo
dobrze grający piłkarze Śląska Wrocław sami postawili się przed olbrzymią szansą
pokonania Club Brugge w pierwszym meczu III rundy eliminacji Ligi Europy. Grali
tak, żeby wygrać, a przy tym – zwłaszcza w drugiej połowie – byli zespołem
słabszym. Albo inaczej: przewaga w umiejętnościach, przygotowaniu fizycznym i
ustawieniu zespołu była wyraźnie na korzyść Belgów. A Śląsk próbował do tego
poziomu się dostosować, i jeszcze wygrać. Długo nie było pewne, czy mu się to
uda.
Blisko granicy
Uwzględniając umiejętności
zawodników i potencjał całej drużyny, gospodarze zagrali niemal idealnie. – Blisko
naszego limitu – ujął to po swojemu na pomeczowej konferencji trener Stanisław
Levy. Przyznaję mu rację. Wrocławianie, nawet gdy w ostatnich 10 minutach
wyraźnie opadli z sił, nadal trzymali swoje szyki. Nie wpadali w panikę,
wiedzieli jak mają grać. Byli tacy po niemiecku opanowani i konsekwentni. Mam
nadzieję, że to będzie jeden z tych rysów niemieckiego futbolu, którego
wprowadzenie zapowiadał Levy obejmując wrocławski zespół.
Gdy dzień przed meczem
rozmawialiśmy na konferencji ze szkoleniowcem i Sebastianem Milą, kapitan
jednej z najlepszych polskich drużyn z uśmiechem zapewniał dziennikarzy: - Mamy
sposób na Belgów.
Nie wszyscy mu uwierzyli, zwłaszcza
że chwilę wcześniej sam Sebastian przyznał, że Brugge to najmocniejszy zespół,
z jakim przyszło zmierzyć się wrocławianom w ciągu minionych trzech lat występów
w europejskich pucharach. A przecież wszyscy pamiętamy, czym skończyły się pojedynki
z niemieckim Hannoverem 96 (4:10 w dwumeczu) i szwedzkim Helsingborgs IF (1:6).
A jednak już wyluzowany Mila
po meczu mógł powiedzieć: - Chcieliśmy ich zatrzymać wysokim pressingiem. I to
nam się udało, choć jednocześnie kosztowało nas to mnóstwo sił.
Sebastian w tym meczu sobie
nie pograł, bo rywale doskonale wiedzieli jak ograniczyć jego poczynania. Ale
na szczęście Śląsk jednak ma – o czym nie wszyscy chcą pamiętać – piłkarskie osobowości.
Podanie profesora
Jedną z nich jest Przemysław
Kaźmierczak. Przy bardzo szybkich Belgach kilka razy się zagubił, ale to taki
typ piłkarza, że nawet stojąc, robi to mądrze. A gdy wyprowadza piłkę, można
oczekiwać zagrań wielkich. Polecam jeszcze raz obejrzeć jego podanie do Sebino
Plaku. Idealnie w tempo, na nogę tak, że defensorzy z Belgii nie mieli szans na
przecięcie zagrania. Tak, że Albańczyk od razu miał kilkanaście metrów przewagi
nad nimi. Do tego nie musiał martwić się prowadzeniem piłki. Doszedł do niej na
szybkości, miał czas pomyśleć i … po prostu rzucił piłkę bramkarzowi „za
kołnierz”. Upokorzył Matthew Ryan’a, który był jednym z najlepszych piłkarzy
meczu.
Są jeszcze dwie postacie,
które muszę wyróżnić, choć właściwie na wyróżnienie zasłużyli wszyscy piłkarze
Śląska. Chyba zawiążę fanklub Dudu Paraiby. To jak na polskie warunki jest
genialny obrońca. On nie starał się dorównać Belgom. On z nimi jeździł przy
linii jak z uczniakami. Gdy lepiej się zgra z pomocnikami, a zwłaszcza z Marco Paixao,
warto będzie chodzić na mecze tylko dla niego. Facet jest niesamowity. Broni
tak, że nie trzeba go intensywnie asekurować, dubluje pomocnika, by po chwili
zostać skrzydłowym i ścigać się z obrońcą rywala. Jego dośrodkowania –
podkręcone, z nieprzyjemną rotacją, spadające za plecy obrońców – są kapitalne.
Cichy bohater
Drugą postacią wartą
wyróżnienia jest Dalibor Stevanović. Ile on zebrał niepochlebnych słów od
dziennikarzy i kibiców, to trudno nawet zliczyć. Ja też wypowiadałem się o nim
krytycznie. W listopadzie 2012r. przewidywałem, że odejdzie ze Śląska „z łatką
piłkarza niespełnionego, o dobrych umiejętnościach, potrafiącego znaleźć się w
grze kombinacyjnej, ale bez błysku, często jakby o tempo spóźnionego przy
konstruowaniu akcji, trochę wyalienowanego z grupy”.
Słoweniec ostatnio jakby
przyspieszył. Jakby poczuł zaufanie kolegów i trenera. Wreszcie daje dużo tej
drużynie. I chyba nie jest już wyobcowany. Przemysław Kaźmierczak po meczu z
Brugge powiedział, że uważa Dalibora za bardzo dobrego piłkarza, potrzebnego
tej drużynie. Stevanović zaś jeszcze przed meczem uspokajał, że wpadka z
Jagiellonią Białystok nie będzie miała znaczenia w starciu z Belgami. Równie
spokojnie podchodził do czwartkowego zwycięstwa: - Zagraliśmy dobry mecz, intensywnie,
zatrzymaliśmy rywali. Wiedzieliśmy jak zagrają. A teraz czeka nas rewanż.
Musimy zagrać jeszcze lepiej, żeby awansować.
To dopiero pierwsza połowa
tego dwumeczu. Podkreślali to również obaj trenerzy na pomeczowej konferencji.
Ale to Śląsk jest w uprzywilejowanej pozycji. Nie stracił bramki, i za tydzień
będzie mógł wybijać Belgów z ich gry, czekać na kontratak. A że ma kim błyskawicznie
przenosić się pod pole karne przeciwnika, pokazały choćby akcje Dudu, Sebino
Plaku i Waldemara Soboty. Nagrywając w środowy poranek wypowiedź dla Pawła
Wilka z redakcji Faktów TVP Wrocław powiedziałem, że Śląsk wygra przewagą
jednej bramki i do Brugge pojedzie tę przewagę utrzymać. I będzie miał na to
duże szanse. A to oznacza, że IV runda Ligi Europy będzie bardzo blisko. Oby się
udało. Pierwsza część typowania się sprawdziła. Jeśli sprawdzi się i druga, będzie
nam dane przeżyć kolejny wieczór we Wrocławiu z europejską piłką.