Oglądając „Złotą Drużynę” pomyślałem o artykule Andrzeja Nieuważnego w styczniowym numerze „Uważam Rze – Historia”, poświęconym Powstaniu Styczniowemu („Głupota czy wielki czyn”, polecam, bo jest to i esencja wiedzy na temat tego wzbudzającego wciąż wiele emocji wydarzenia, i frapujący literacki wywód). Skojarzyłem te dwa dzieła, bo właśnie na ich przykładach doskonałą puentą jest anegdota, którą bawiliśmy się w czasach studenckich: „Czym różni się słaby historyk od dobrego? Słaby mówi co wie, dobry – wie co mówi”.
Skąd taka odległa dygresja w
felietonie poświęconym filmowi o piłkarskiej drużynie? Otóż od reżysera filmu
historycznego, a do takiego miana niewątpliwie ów dokumentalny film aspiruje,
należy wymagać, by wiedział co mówi. I bynajmniej od tej odpowiedzialności nie
zwalnia go fakt, że narrację oddał tylko bohaterom. Co więcej, fakt, iż film
powstał w Ośrodku Pamięć i Przyszłość, czyli instytucji zajmującej się przechowywaniem
i opracowywaniem śladów pamięci – dzięki publicznym finansom samorządu
Wrocławia – właśnie troska o jak najlepsze wykorzystanie pieniędzy powinna być
wyjątkowa. Tym razem nie była.
A było tak pięknie
Zaczyna się świetnie,
dynamicznymi zdjęciami i muzyką. Patrycja Spychalska i Radosław Poraj-Różecki –
scenarzyści i reżyserzy - postanowili, że w świat piłkarskiego Śląska wprowadzi
ich, i nas – widzów, kibic, który od niemal 40 lat (z dwuletnią przerwą na
służbę wojskową) nie opuścił żadnego meczu ukochanej drużyny. Leopold Pięta
nosi ją w sercu, i to widać. Pomyślałem, że jeśli film będzie taki do końca,
czeka nas fascynujące kilkadziesiąt minut. Po chwili emocje opadły, pomysłowość
autorów się wyczerpała. Najwyraźniej uznali, że od tego momentu film potoczy
się już sam. Potoczył się, jakoś, siłą rozpędu, ale nie potrafi utrzymać uwagi oglądających.
Miał być dokument, tymczasem
dokumentuje tylko w części. Na pewno nie selekcjonuje wiedzy w taki sposób, by
ułożyć ją w logiczny ciąg zdarzeń i zjawisk. Pokazał niewiele poza bałaganem. Właściwie
nie dowiadujemy się jak powstała Ta drużyna. Dlaczego była wyjątkowa? W czym
zawierała się jej wielkość? Czy zawodnicy wierzyli w sukces? Dlaczego Śląsk
wyprzedził wielkie drużyny Górnika Zabrze i Legii Warszawa, Wisły Kraków? Które
mecze były najważniejsze w opisywanym sezonie (z wyjątkiem dwóch lepiej
opisanych – z Wisłą Kraków, akurat przegrany 0:5, i Ruchem Chorzów)? Dlaczego
przestała istnieć? W jakim stopniu stanowiła początek sukcesów klubu z początku
lat 80.? Co z niej zostało nam dziś?
Film toczy się nijako. Kończy
się – żałośnie: listą graczy tworzących Złotą Drużynę. Lista przesuwa się w
sposób, jaki pamiętamy z końcowych napisów „Gwiezdnych Wojen”. Film chyba rzeczywiście
powinien nosić tytuł „Kosmiczny Kit”.
Narracja to chaos
Nie ma w nim jakiejś osi
narracji, dzięki której zaliczalibyśmy kolejne punkty poznając Złotą Drużynę.
Jest za to zlepek gadania bez ładu i składu. Panowie „powiedzieli co wiedzieli”.
Zobaczmy na przykład co się dzieje w 11. minucie i 56. sekundzie: „Śląsk był
Legią B” – mówi Jan Tomaszewski, po czym w minucie 12.10 Leopold Pięta pokazuje
zdjęcie mistrzowskiej drużyny wiszące na ścianie w jego mieszkaniu. Minuta
12.22, Tadeusz Pawłowski: „Liczyła się Legia Warszawa, liczył się Górnik
Zabrze…” Gdzie tu logika myśli? Gdzie kontynuacja? To jeden z wielu przykładów
działań autorów, którzy strzelają sobie filmowe gole samobójcze.
Jest jednak dobry fragment,
związany z meczami z FC Liverpool. Zaczęła się tworzyć wciągająca fabuła. Porównanie
do FC Barcelona, do José Mourinho … I nagle przeskok pokazujący realia lat 70.
Przerywa myśl, wprowadza chaos. Szmata puszczona przez reżyserów do własnej
siatki, jak ta, której antybohaterem był w chwilę wcześniej wspominanym meczu z
Liverpoolem Zygmunt Kalinowski.
Niewielu tych bohaterów
Piłkarzy występuje czterech:
Janusz Sybis i Tedeusz Pawłowski ze Złotej Drużyny, Jan Tomaszewski, grający w Śląsku
kilka lat wcześniej, oraz Andrzej Iwan z Wisły Kraków, który grał przeciwko wrocławskiemu
zespołowi. Mało tych bohaterów, mało. Jeśli już wykorzystano Iwana, można było
sięgnąć choćby po gracza Ruchu Chorzów, z którym to zespołem wrocławska drużyna
rozegrała jeden z ważniejszych meczów pamiętnego sezonu.
Radosław Poraj-Różecki na
kinowym pokazie przekonywał jak trudno było dotrzeć do zawodników tamtej
drużyny. Część z nich już niestety zmarła, część rozjechała się po świecie.
Nawet go rozumiem. Tylko, że taki argument był dobry w czasach, o których
opowiada film. W erze telefonów komórkowych, powszechnej poczty elektronicznej
i facebooka w ciągu tygodnia można namierzyć poszukiwanego w środku amazońskiej
dżungli, a po dwóch tygodniach – znać numer majtek i namiary nadrzecznej
faktorii, do której trzeba je wysłać.
Po obejrzeniu filmu właściwie
nadal nie wiem jak wyglądała tamta drużyna. Jak grała. Jacy byli jej
poszczególni piłkarze. Pod względem sportowym, ale i zwykłym, ludzkim. Tylko
trochę więcej dowiadujemy się o Januszu Sybisie. To nie jest film o Złotej
Drużynie? A o kim?
My, Kibice Śląska?
Paradoksalnie wygląda na to,
że to był film promujący dwóch kibiców. Aleksander Gleichgewicht i Paweł
Kocięba-Żabski swoją obecność na ekranie bronią zbyt słabo. Owszem, sporo
opowiadają, ale poza słowami nie potwierdzają swojej przynależności do
społeczności sympatyków Śląska Wrocław. Są jakby z boku. Sami autorzy filmu
wystawili tę dwójkę na odstrzał. Obu panów widzimy tylko siedzących przed
kamerą, w domowym zaciszu. Nic ponadto. Tymczasem Leopold Pięta ma klubowy
szalik, pokazał się na trybunach w czasie meczu, a wśród domowych pamiątek ma
zdjęcie tamtej drużyny. A co pokazali panowie Gleichgewicht i Kocięba-Żabski?
Co było ich paszportem do świata kibiców Śląska? Kocięba-Żabski częściowo tylko
się broni opowiadając o wizycie z dziadkiem na stadionie, o meczu z Ruchem Chorzów.
To zbyt mało jak na film zrealizowany w części za publiczne pieniądze, we
wrocławskim Ośrodku Pamięć i Przyszłość.
Ubogie zdjęcia
Zasób archiwalnych materiałów
telewizyjnych pokazujących świat sportu z lat 70. i 80. we Wrocławiu jest
żenująco ubogi. Niedopuszczalne, że ktoś kiedyś pozwolił je skasować. Jednak to
jedyny argument broniący autorski duet Spychalska – Różecki. Mieli trudne
zadanie. Z tego powodu materiały z epoki raczej pokazują fragmenty miasta niż
stadion.
Pozostaje jednak też problem
nowych zdjęć, prezentujących współcześnie bohaterów. Nie rozumiem, dlaczego
Sybisa i Pawłowskiego zdecydowano się umieścić w tak podobnej scenografii. Obaj
siedzą w szatni. Przeniesienie Sybisa na trybuny bardzo zróżnicowałoby ten
film, poprawiając przy tym jego poziom techniczny. W przeciwieństwie do
Pawłowskiego, legendarny napastnik siedzi w pustej szatni i ten specyficzny
pogłos studni irytuje i nie znajduje uzasadnienia w klimacie wypowiedzi pana
Janusza.
Nie rozumiem też maniery
autora zdjęć, by kamerę umieszczać poniżej poziomu głowy rozmówców. To tworzy
podświadome wrażenie ich wielkości. Niestety, z większości wypowiedzianych zdań
tej wielkości nie słychać. W tym filmie nie czuje się namacalnie, że tamta
drużyna dokonała wielkiego wyczynu. A zdjęciowa maniera sprawia, że nie czujemy
bliskości z bohaterami.
Nie rozumiem też, dlaczego
jedno z pierwszych ujęć trenera Władysława Żmudy prezentuje jego nos wielkości
połowy ekranu, z subtelnie zaznaczonym kosmykiem włosków? Czy ktoś ten film
obejrzał przed emisją?
Nie rozumiem, dlaczego Leopold
Pięta, prezentując zdjęcie wybitnej drużyny patrzy tylko na ścianę, widzom
prezentując plecy. Czyżby miał ich w d….? Nie biorę takiej możliwości pod
uwagę. To twórcy filmu nie zawracali sobie głowy taką błahostką. Robili zdjęcia
jak leci, nie uruchamiając szarych komórek. Aby jakoś to było, aby pchać ten
interes do przodu.
Niechlujna realizacja
Filmu dokumentalnego nie robi
się jak newsa – w jednym dniu. Nie robi się go tak, jak większości felietonów
do telewizyjnych magazynów – w ciągu 2-3 dni. Nad takim filmem pracuje się
znacznie dłużej. A to oznacza, że można lepiej, efektywniej i efektowniej
zaplanować swoją pracę. Rzetelniej po prostu! Tym bardziej, gdy pracuje dwójka
autorów, a pomagają im jeszcze 3 osoby mające wpływ na poziom merytoryczny
dzieła.
A przecież w tym filmie nie
ma nawet współczesnych zdjęć stadionu przy Oporowskiej! Owszem, w znacznej
części jest on inny, niż obiekt z końca lat 70. Ale są miejsca, które jednak
zmieniły się w stopniu niewielkim. W szczególności bryła. No i przede wszystkim
– genius loci. Przecież Oporowska na zawsze pozostanie symbolem. Nie trzeba nic
dodawać. Wystarczy powiedzieć: Oporowska, i wszystko jest jasne. Z tego
wszystkiego pozostało nam kilkusekundowe przejście Sybisa od bramy do drzwi
klubowego budynku.
Są również inne pytania: Dlaczego
nie wykorzystano nagrań radiowych? Wystarczyło przykryć je zdjęciami z gazet i
wartość dokumentalna, ale i emocjonalna byłaby znacznie wyższa. Dlaczego w
filmie nie wystąpił choć jeden dziennikarz? Dlaczego nie rozesłano pytań do
dziennikarzy wrocławskich mediów z pytaniami czy dysponują jakimiś archiwaliami
związanymi z tamtym Śląskiem? Twórcy obudzili się w trakcie kinowej premiery,
zorganizowanej dla wrocławskich dziennikarzy (sic!).
Lista zaniechań jest długa i
pokazuje brak warsztatu dziennikarskiego i reżyserskiego twórcy filmów
dokumentalnych. Autorzy koniecznie powinni zapytać Tomasza Orlicza, autora „Rozmaitości
Zachara” (filmu dokumentującego 50-lecie działalności wrocławskiego ośrodka
TVP), jak do takiej pracy należy się zabrać. A jeśli nie, to we Wrocławiu jest
przynajmniej kilkanaście osób, które nigdy w życiu nie zrobiły filmu
dokumentalnego, a jednak o całe lata świetlne wyprzedzają autorów tego dzieła w
sztuce tworzenia przyciągającej uwagę fabuły.
Efekt edukacyjny
Niewielki. Nie dowiedziałem
się niczego, czego już wcześniej bym nie wiedział. Atrakcyjność tego zaledwie
33-minutowego dziełka jest tak niska, że zaśnięcie jest uwarunkowane już tylko
od wygody foteli. Że autorzy nie wiedzą o czym mówią, świadczy notka z tego
wydawnictwa: „Piłkarski sezon 1976-1977 był jednym z
najlepszych w historii WKS Śląsk. W maju 1976 r. klub zdobył Puchar Polski, a
rok później został Mistrzem Polski.” Otóż – Drodzy Autorzy - Puchar zespół
zdobył w jednym sezonie, a mistrzostwo – w kolejnym. Pisanie więc „Piłkarski sezon 1976-1977” w takim zestawieniu jest nieprawdziwe.
Reżyserzy filmu „Złota
Drużyna” udają, że potrafią opowiadać.
Coś chcieli nam przekazać, to pewne. Ale co, zdawali się wiedzieć na jego
początku, tyle, że z czasem zapomnieli. Widz został więc osamotniony próbując rozwikłać
kolejność wydarzeń.
Dokumentaliści to elita
dziennikarstwa. Już gdzieś na pograniczu ze sztuką filmową. Przypadek twórców
„Złotej Drużyny” jest tylko potwierdzeniem – ani pierwszym, ani ostatnim
(zapewne i niestety) – że nie wystarczy zrobić, żeby być.
***
„Złota Drużyna” to wprawka,
próba, zarys. Punkt wyjścia do pracy nad prawdziwym filmem, który powinien powstać.
Właśnie brak powszechnie dostępnej dokumentacji jest jedną ze słabości
polskiego sportu, a więc również wielkich drużyn Śląska Wrocław. Nie tylko w
piłce nożnej, ale również w piłce ręcznej i koszykówce. Takie filmy koniecznie
trzeba kręcić, bo świadkowie historii odchodzą, a zachowane archiwalia z lat
60., 70. i 80. – o czym wspominałem - są bardzo skąpe.
Bardzo rzetelna recenzja. Szkoda tylko, że Pan nie napisze to, co chyba wszyscy na Karkonskiej wiedzą, tzn. kto jest prawdziwym autorem tego filmu.
OdpowiedzUsuń