piątek, 15 lutego 2013

W tym filmie się nie zakochacie

Usiadłem wygodnie w fotelu oczekując uczty. Wielosmakowej, sportowej, filmowej, z pogranicza historii, socjologii i filozofii. Otrzymałem danie bez wyrazu, w swej nijakości tak jednorodne jak wodnista zupa w zapyziałym barze. Niestety, taki jest dokumentalny film „Złota Drużyna”. Opowiada o piłkarzach Śląska Wrocław, którzy w 1977 roku zdobyli pierwsze w historii klubu mistrzostwo Polski. Gdzie w tym wszystkim jest logiczna fabuła? Gdzie rzetelny dokument? A przecież to miał być ważny film, i to nie tylko dla wrocławskiego sportowego środowiska. Pierwszy, bo dotychczas nikt nie zmierzył się we Wrocławiu z tematem sportowego sukcesu.

Oglądając „Złotą Drużynę” pomyślałem o artykule Andrzeja Nieuważnego w styczniowym numerze „Uważam Rze – Historia”, poświęconym Powstaniu Styczniowemu („Głupota czy wielki czyn”, polecam, bo jest to i esencja wiedzy na temat tego wzbudzającego wciąż wiele emocji wydarzenia, i frapujący literacki wywód). Skojarzyłem te dwa dzieła, bo właśnie na ich przykładach doskonałą puentą jest anegdota, którą bawiliśmy się w czasach studenckich: „Czym różni się słaby historyk od dobrego? Słaby mówi co wie, dobry – wie co mówi”.
Skąd taka odległa dygresja w felietonie poświęconym filmowi o piłkarskiej drużynie? Otóż od reżysera filmu historycznego, a do takiego miana niewątpliwie ów dokumentalny film aspiruje, należy wymagać, by wiedział co mówi. I bynajmniej od tej odpowiedzialności nie zwalnia go fakt, że narrację oddał tylko bohaterom. Co więcej, fakt, iż film powstał w Ośrodku Pamięć i Przyszłość, czyli instytucji zajmującej się przechowywaniem i opracowywaniem śladów pamięci – dzięki publicznym finansom samorządu Wrocławia – właśnie troska o jak najlepsze wykorzystanie pieniędzy powinna być wyjątkowa. Tym razem nie była.

A było tak pięknie
Zaczyna się świetnie, dynamicznymi zdjęciami i muzyką. Patrycja Spychalska i Radosław Poraj-Różecki – scenarzyści i reżyserzy - postanowili, że w świat piłkarskiego Śląska wprowadzi ich, i nas – widzów, kibic, który od niemal 40 lat (z dwuletnią przerwą na służbę wojskową) nie opuścił żadnego meczu ukochanej drużyny. Leopold Pięta nosi ją w sercu, i to widać. Pomyślałem, że jeśli film będzie taki do końca, czeka nas fascynujące kilkadziesiąt minut. Po chwili emocje opadły, pomysłowość autorów się wyczerpała. Najwyraźniej uznali, że od tego momentu film potoczy się już sam. Potoczył się, jakoś, siłą rozpędu, ale nie potrafi utrzymać uwagi oglądających.
Miał być dokument, tymczasem dokumentuje tylko w części. Na pewno nie selekcjonuje wiedzy w taki sposób, by ułożyć ją w logiczny ciąg zdarzeń i zjawisk. Pokazał niewiele poza bałaganem. Właściwie nie dowiadujemy się jak powstała Ta drużyna. Dlaczego była wyjątkowa? W czym zawierała się jej wielkość? Czy zawodnicy wierzyli w sukces? Dlaczego Śląsk wyprzedził wielkie drużyny Górnika Zabrze i Legii Warszawa, Wisły Kraków? Które mecze były najważniejsze w opisywanym sezonie (z wyjątkiem dwóch lepiej opisanych – z Wisłą Kraków, akurat przegrany 0:5, i Ruchem Chorzów)? Dlaczego przestała istnieć? W jakim stopniu stanowiła początek sukcesów klubu z początku lat 80.? Co z niej zostało nam dziś?
Film toczy się nijako. Kończy się – żałośnie: listą graczy tworzących Złotą Drużynę. Lista przesuwa się w sposób, jaki pamiętamy z końcowych napisów „Gwiezdnych Wojen”. Film chyba rzeczywiście powinien nosić tytuł „Kosmiczny Kit”.

Narracja to chaos
Nie ma w nim jakiejś osi narracji, dzięki której zaliczalibyśmy kolejne punkty poznając Złotą Drużynę. Jest za to zlepek gadania bez ładu i składu. Panowie „powiedzieli co wiedzieli”. Zobaczmy na przykład co się dzieje w 11. minucie i 56. sekundzie: „Śląsk był Legią B” – mówi Jan Tomaszewski, po czym w minucie 12.10 Leopold Pięta pokazuje zdjęcie mistrzowskiej drużyny wiszące na ścianie w jego mieszkaniu. Minuta 12.22, Tadeusz Pawłowski: „Liczyła się Legia Warszawa, liczył się Górnik Zabrze…” Gdzie tu logika myśli? Gdzie kontynuacja? To jeden z wielu przykładów działań autorów, którzy strzelają sobie filmowe gole samobójcze.
Jest jednak dobry fragment, związany z meczami z FC Liverpool. Zaczęła się tworzyć wciągająca fabuła. Porównanie do FC Barcelona, do José Mourinho … I nagle przeskok pokazujący realia lat 70. Przerywa myśl, wprowadza chaos. Szmata puszczona przez reżyserów do własnej siatki, jak ta, której antybohaterem był w chwilę wcześniej wspominanym meczu z Liverpoolem Zygmunt Kalinowski.

Niewielu tych bohaterów
Piłkarzy występuje czterech: Janusz Sybis i Tedeusz Pawłowski ze Złotej Drużyny, Jan Tomaszewski, grający w Śląsku kilka lat wcześniej, oraz Andrzej Iwan z Wisły Kraków, który grał przeciwko wrocławskiemu zespołowi. Mało tych bohaterów, mało. Jeśli już wykorzystano Iwana, można było sięgnąć choćby po gracza Ruchu Chorzów, z którym to zespołem wrocławska drużyna rozegrała jeden z ważniejszych meczów pamiętnego sezonu.
Radosław Poraj-Różecki na kinowym pokazie przekonywał jak trudno było dotrzeć do zawodników tamtej drużyny. Część z nich już niestety zmarła, część rozjechała się po świecie. Nawet go rozumiem. Tylko, że taki argument był dobry w czasach, o których opowiada film. W erze telefonów komórkowych, powszechnej poczty elektronicznej i facebooka w ciągu tygodnia można namierzyć poszukiwanego w środku amazońskiej dżungli, a po dwóch tygodniach – znać numer majtek i namiary nadrzecznej faktorii, do której trzeba je wysłać.
Po obejrzeniu filmu właściwie nadal nie wiem jak wyglądała tamta drużyna. Jak grała. Jacy byli jej poszczególni piłkarze. Pod względem sportowym, ale i zwykłym, ludzkim. Tylko trochę więcej dowiadujemy się o Januszu Sybisie. To nie jest film o Złotej Drużynie? A o kim?

My, Kibice Śląska?
Paradoksalnie wygląda na to, że to był film promujący dwóch kibiców. Aleksander Gleichgewicht i Paweł Kocięba-Żabski swoją obecność na ekranie bronią zbyt słabo. Owszem, sporo opowiadają, ale poza słowami nie potwierdzają swojej przynależności do społeczności sympatyków Śląska Wrocław. Są jakby z boku. Sami autorzy filmu wystawili tę dwójkę na odstrzał. Obu panów widzimy tylko siedzących przed kamerą, w domowym zaciszu. Nic ponadto. Tymczasem Leopold Pięta ma klubowy szalik, pokazał się na trybunach w czasie meczu, a wśród domowych pamiątek ma zdjęcie tamtej drużyny. A co pokazali panowie Gleichgewicht i Kocięba-Żabski? Co było ich paszportem do świata kibiców Śląska? Kocięba-Żabski częściowo tylko się broni opowiadając o wizycie z dziadkiem na stadionie, o meczu z Ruchem Chorzów. To zbyt mało jak na film zrealizowany w części za publiczne pieniądze, we wrocławskim Ośrodku Pamięć i Przyszłość.

Ubogie zdjęcia
Zasób archiwalnych materiałów telewizyjnych pokazujących świat sportu z lat 70. i 80. we Wrocławiu jest żenująco ubogi. Niedopuszczalne, że ktoś kiedyś pozwolił je skasować. Jednak to jedyny argument broniący autorski duet Spychalska – Różecki. Mieli trudne zadanie. Z tego powodu materiały z epoki raczej pokazują fragmenty miasta niż stadion.
Pozostaje jednak też problem nowych zdjęć, prezentujących współcześnie bohaterów. Nie rozumiem, dlaczego Sybisa i Pawłowskiego zdecydowano się umieścić w tak podobnej scenografii. Obaj siedzą w szatni. Przeniesienie Sybisa na trybuny bardzo zróżnicowałoby ten film, poprawiając przy tym jego poziom techniczny. W przeciwieństwie do Pawłowskiego, legendarny napastnik siedzi w pustej szatni i ten specyficzny pogłos studni irytuje i nie znajduje uzasadnienia w klimacie wypowiedzi pana Janusza.
Nie rozumiem też maniery autora zdjęć, by kamerę umieszczać poniżej poziomu głowy rozmówców. To tworzy podświadome wrażenie ich wielkości. Niestety, z większości wypowiedzianych zdań tej wielkości nie słychać. W tym filmie nie czuje się namacalnie, że tamta drużyna dokonała wielkiego wyczynu. A zdjęciowa maniera sprawia, że nie czujemy bliskości z bohaterami.
Nie rozumiem też, dlaczego jedno z pierwszych ujęć trenera Władysława Żmudy prezentuje jego nos wielkości połowy ekranu, z subtelnie zaznaczonym kosmykiem włosków? Czy ktoś ten film obejrzał przed emisją?
Nie rozumiem, dlaczego Leopold Pięta, prezentując zdjęcie wybitnej drużyny patrzy tylko na ścianę, widzom prezentując plecy. Czyżby miał ich w d….? Nie biorę takiej możliwości pod uwagę. To twórcy filmu nie zawracali sobie głowy taką błahostką. Robili zdjęcia jak leci, nie uruchamiając szarych komórek. Aby jakoś to było, aby pchać ten interes do przodu.

Niechlujna realizacja
Filmu dokumentalnego nie robi się jak newsa – w jednym dniu. Nie robi się go tak, jak większości felietonów do telewizyjnych magazynów – w ciągu 2-3 dni. Nad takim filmem pracuje się znacznie dłużej. A to oznacza, że można lepiej, efektywniej i efektowniej zaplanować swoją pracę. Rzetelniej po prostu! Tym bardziej, gdy pracuje dwójka autorów, a pomagają im jeszcze 3 osoby mające wpływ na poziom merytoryczny dzieła.
A przecież w tym filmie nie ma nawet współczesnych zdjęć stadionu przy Oporowskiej! Owszem, w znacznej części jest on inny, niż obiekt z końca lat 70. Ale są miejsca, które jednak zmieniły się w stopniu niewielkim. W szczególności bryła. No i przede wszystkim – genius loci. Przecież Oporowska na zawsze pozostanie symbolem. Nie trzeba nic dodawać. Wystarczy powiedzieć: Oporowska, i wszystko jest jasne. Z tego wszystkiego pozostało nam kilkusekundowe przejście Sybisa od bramy do drzwi klubowego budynku.
Są również inne pytania: Dlaczego nie wykorzystano nagrań radiowych? Wystarczyło przykryć je zdjęciami z gazet i wartość dokumentalna, ale i emocjonalna byłaby znacznie wyższa. Dlaczego w filmie nie wystąpił choć jeden dziennikarz? Dlaczego nie rozesłano pytań do dziennikarzy wrocławskich mediów z pytaniami czy dysponują jakimiś archiwaliami związanymi z tamtym Śląskiem? Twórcy obudzili się w trakcie kinowej premiery, zorganizowanej dla wrocławskich dziennikarzy (sic!).
Lista zaniechań jest długa i pokazuje brak warsztatu dziennikarskiego i reżyserskiego twórcy filmów dokumentalnych. Autorzy koniecznie powinni zapytać Tomasza Orlicza, autora „Rozmaitości Zachara” (filmu dokumentującego 50-lecie działalności wrocławskiego ośrodka TVP), jak do takiej pracy należy się zabrać. A jeśli nie, to we Wrocławiu jest przynajmniej kilkanaście osób, które nigdy w życiu nie zrobiły filmu dokumentalnego, a jednak o całe lata świetlne wyprzedzają autorów tego dzieła w sztuce tworzenia przyciągającej uwagę fabuły.

Efekt edukacyjny
Niewielki. Nie dowiedziałem się niczego, czego już wcześniej bym nie wiedział. Atrakcyjność tego zaledwie 33-minutowego dziełka jest tak niska, że zaśnięcie jest uwarunkowane już tylko od wygody foteli. Że autorzy nie wiedzą o czym mówią, świadczy notka z tego wydawnictwa: „Piłkarski sezon 1976-1977 był jednym z najlepszych w historii WKS Śląsk. W maju 1976 r. klub zdobył Puchar Polski, a rok później został Mistrzem Polski.” Otóż – Drodzy Autorzy - Puchar zespół zdobył w jednym sezonie, a mistrzostwo – w kolejnym. Pisanie więc Piłkarski sezon 1976-1977” w takim zestawieniu jest nieprawdziwe.
Reżyserzy filmu „Złota Drużyna” udają, że potrafią  opowiadać. Coś chcieli nam przekazać, to pewne. Ale co, zdawali się wiedzieć na jego początku, tyle, że z czasem zapomnieli. Widz został więc osamotniony próbując rozwikłać kolejność wydarzeń.
Dokumentaliści to elita dziennikarstwa. Już gdzieś na pograniczu ze sztuką filmową. Przypadek twórców „Złotej Drużyny” jest tylko potwierdzeniem – ani pierwszym, ani ostatnim (zapewne i niestety) – że nie wystarczy zrobić, żeby być.
***
„Złota Drużyna” to wprawka, próba, zarys. Punkt wyjścia do pracy nad prawdziwym filmem, który powinien powstać. Właśnie brak powszechnie dostępnej dokumentacji jest jedną ze słabości polskiego sportu, a więc również wielkich drużyn Śląska Wrocław. Nie tylko w piłce nożnej, ale również w piłce ręcznej i koszykówce. Takie filmy koniecznie trzeba kręcić, bo świadkowie historii odchodzą, a zachowane archiwalia z lat 60., 70. i 80. – o czym wspominałem - są bardzo skąpe.

1 komentarz:

  1. Bardzo rzetelna recenzja. Szkoda tylko, że Pan nie napisze to, co chyba wszyscy na Karkonskiej wiedzą, tzn. kto jest prawdziwym autorem tego filmu.

    OdpowiedzUsuń