piątek, 15 lutego 2013

W tym filmie się nie zakochacie

Usiadłem wygodnie w fotelu oczekując uczty. Wielosmakowej, sportowej, filmowej, z pogranicza historii, socjologii i filozofii. Otrzymałem danie bez wyrazu, w swej nijakości tak jednorodne jak wodnista zupa w zapyziałym barze. Niestety, taki jest dokumentalny film „Złota Drużyna”. Opowiada o piłkarzach Śląska Wrocław, którzy w 1977 roku zdobyli pierwsze w historii klubu mistrzostwo Polski. Gdzie w tym wszystkim jest logiczna fabuła? Gdzie rzetelny dokument? A przecież to miał być ważny film, i to nie tylko dla wrocławskiego sportowego środowiska. Pierwszy, bo dotychczas nikt nie zmierzył się we Wrocławiu z tematem sportowego sukcesu.

Oglądając „Złotą Drużynę” pomyślałem o artykule Andrzeja Nieuważnego w styczniowym numerze „Uważam Rze – Historia”, poświęconym Powstaniu Styczniowemu („Głupota czy wielki czyn”, polecam, bo jest to i esencja wiedzy na temat tego wzbudzającego wciąż wiele emocji wydarzenia, i frapujący literacki wywód). Skojarzyłem te dwa dzieła, bo właśnie na ich przykładach doskonałą puentą jest anegdota, którą bawiliśmy się w czasach studenckich: „Czym różni się słaby historyk od dobrego? Słaby mówi co wie, dobry – wie co mówi”.
Skąd taka odległa dygresja w felietonie poświęconym filmowi o piłkarskiej drużynie? Otóż od reżysera filmu historycznego, a do takiego miana niewątpliwie ów dokumentalny film aspiruje, należy wymagać, by wiedział co mówi. I bynajmniej od tej odpowiedzialności nie zwalnia go fakt, że narrację oddał tylko bohaterom. Co więcej, fakt, iż film powstał w Ośrodku Pamięć i Przyszłość, czyli instytucji zajmującej się przechowywaniem i opracowywaniem śladów pamięci – dzięki publicznym finansom samorządu Wrocławia – właśnie troska o jak najlepsze wykorzystanie pieniędzy powinna być wyjątkowa. Tym razem nie była.

A było tak pięknie
Zaczyna się świetnie, dynamicznymi zdjęciami i muzyką. Patrycja Spychalska i Radosław Poraj-Różecki – scenarzyści i reżyserzy - postanowili, że w świat piłkarskiego Śląska wprowadzi ich, i nas – widzów, kibic, który od niemal 40 lat (z dwuletnią przerwą na służbę wojskową) nie opuścił żadnego meczu ukochanej drużyny. Leopold Pięta nosi ją w sercu, i to widać. Pomyślałem, że jeśli film będzie taki do końca, czeka nas fascynujące kilkadziesiąt minut. Po chwili emocje opadły, pomysłowość autorów się wyczerpała. Najwyraźniej uznali, że od tego momentu film potoczy się już sam. Potoczył się, jakoś, siłą rozpędu, ale nie potrafi utrzymać uwagi oglądających.
Miał być dokument, tymczasem dokumentuje tylko w części. Na pewno nie selekcjonuje wiedzy w taki sposób, by ułożyć ją w logiczny ciąg zdarzeń i zjawisk. Pokazał niewiele poza bałaganem. Właściwie nie dowiadujemy się jak powstała Ta drużyna. Dlaczego była wyjątkowa? W czym zawierała się jej wielkość? Czy zawodnicy wierzyli w sukces? Dlaczego Śląsk wyprzedził wielkie drużyny Górnika Zabrze i Legii Warszawa, Wisły Kraków? Które mecze były najważniejsze w opisywanym sezonie (z wyjątkiem dwóch lepiej opisanych – z Wisłą Kraków, akurat przegrany 0:5, i Ruchem Chorzów)? Dlaczego przestała istnieć? W jakim stopniu stanowiła początek sukcesów klubu z początku lat 80.? Co z niej zostało nam dziś?
Film toczy się nijako. Kończy się – żałośnie: listą graczy tworzących Złotą Drużynę. Lista przesuwa się w sposób, jaki pamiętamy z końcowych napisów „Gwiezdnych Wojen”. Film chyba rzeczywiście powinien nosić tytuł „Kosmiczny Kit”.

Narracja to chaos
Nie ma w nim jakiejś osi narracji, dzięki której zaliczalibyśmy kolejne punkty poznając Złotą Drużynę. Jest za to zlepek gadania bez ładu i składu. Panowie „powiedzieli co wiedzieli”. Zobaczmy na przykład co się dzieje w 11. minucie i 56. sekundzie: „Śląsk był Legią B” – mówi Jan Tomaszewski, po czym w minucie 12.10 Leopold Pięta pokazuje zdjęcie mistrzowskiej drużyny wiszące na ścianie w jego mieszkaniu. Minuta 12.22, Tadeusz Pawłowski: „Liczyła się Legia Warszawa, liczył się Górnik Zabrze…” Gdzie tu logika myśli? Gdzie kontynuacja? To jeden z wielu przykładów działań autorów, którzy strzelają sobie filmowe gole samobójcze.
Jest jednak dobry fragment, związany z meczami z FC Liverpool. Zaczęła się tworzyć wciągająca fabuła. Porównanie do FC Barcelona, do José Mourinho … I nagle przeskok pokazujący realia lat 70. Przerywa myśl, wprowadza chaos. Szmata puszczona przez reżyserów do własnej siatki, jak ta, której antybohaterem był w chwilę wcześniej wspominanym meczu z Liverpoolem Zygmunt Kalinowski.

Niewielu tych bohaterów
Piłkarzy występuje czterech: Janusz Sybis i Tedeusz Pawłowski ze Złotej Drużyny, Jan Tomaszewski, grający w Śląsku kilka lat wcześniej, oraz Andrzej Iwan z Wisły Kraków, który grał przeciwko wrocławskiemu zespołowi. Mało tych bohaterów, mało. Jeśli już wykorzystano Iwana, można było sięgnąć choćby po gracza Ruchu Chorzów, z którym to zespołem wrocławska drużyna rozegrała jeden z ważniejszych meczów pamiętnego sezonu.
Radosław Poraj-Różecki na kinowym pokazie przekonywał jak trudno było dotrzeć do zawodników tamtej drużyny. Część z nich już niestety zmarła, część rozjechała się po świecie. Nawet go rozumiem. Tylko, że taki argument był dobry w czasach, o których opowiada film. W erze telefonów komórkowych, powszechnej poczty elektronicznej i facebooka w ciągu tygodnia można namierzyć poszukiwanego w środku amazońskiej dżungli, a po dwóch tygodniach – znać numer majtek i namiary nadrzecznej faktorii, do której trzeba je wysłać.
Po obejrzeniu filmu właściwie nadal nie wiem jak wyglądała tamta drużyna. Jak grała. Jacy byli jej poszczególni piłkarze. Pod względem sportowym, ale i zwykłym, ludzkim. Tylko trochę więcej dowiadujemy się o Januszu Sybisie. To nie jest film o Złotej Drużynie? A o kim?

My, Kibice Śląska?
Paradoksalnie wygląda na to, że to był film promujący dwóch kibiców. Aleksander Gleichgewicht i Paweł Kocięba-Żabski swoją obecność na ekranie bronią zbyt słabo. Owszem, sporo opowiadają, ale poza słowami nie potwierdzają swojej przynależności do społeczności sympatyków Śląska Wrocław. Są jakby z boku. Sami autorzy filmu wystawili tę dwójkę na odstrzał. Obu panów widzimy tylko siedzących przed kamerą, w domowym zaciszu. Nic ponadto. Tymczasem Leopold Pięta ma klubowy szalik, pokazał się na trybunach w czasie meczu, a wśród domowych pamiątek ma zdjęcie tamtej drużyny. A co pokazali panowie Gleichgewicht i Kocięba-Żabski? Co było ich paszportem do świata kibiców Śląska? Kocięba-Żabski częściowo tylko się broni opowiadając o wizycie z dziadkiem na stadionie, o meczu z Ruchem Chorzów. To zbyt mało jak na film zrealizowany w części za publiczne pieniądze, we wrocławskim Ośrodku Pamięć i Przyszłość.

Ubogie zdjęcia
Zasób archiwalnych materiałów telewizyjnych pokazujących świat sportu z lat 70. i 80. we Wrocławiu jest żenująco ubogi. Niedopuszczalne, że ktoś kiedyś pozwolił je skasować. Jednak to jedyny argument broniący autorski duet Spychalska – Różecki. Mieli trudne zadanie. Z tego powodu materiały z epoki raczej pokazują fragmenty miasta niż stadion.
Pozostaje jednak też problem nowych zdjęć, prezentujących współcześnie bohaterów. Nie rozumiem, dlaczego Sybisa i Pawłowskiego zdecydowano się umieścić w tak podobnej scenografii. Obaj siedzą w szatni. Przeniesienie Sybisa na trybuny bardzo zróżnicowałoby ten film, poprawiając przy tym jego poziom techniczny. W przeciwieństwie do Pawłowskiego, legendarny napastnik siedzi w pustej szatni i ten specyficzny pogłos studni irytuje i nie znajduje uzasadnienia w klimacie wypowiedzi pana Janusza.
Nie rozumiem też maniery autora zdjęć, by kamerę umieszczać poniżej poziomu głowy rozmówców. To tworzy podświadome wrażenie ich wielkości. Niestety, z większości wypowiedzianych zdań tej wielkości nie słychać. W tym filmie nie czuje się namacalnie, że tamta drużyna dokonała wielkiego wyczynu. A zdjęciowa maniera sprawia, że nie czujemy bliskości z bohaterami.
Nie rozumiem też, dlaczego jedno z pierwszych ujęć trenera Władysława Żmudy prezentuje jego nos wielkości połowy ekranu, z subtelnie zaznaczonym kosmykiem włosków? Czy ktoś ten film obejrzał przed emisją?
Nie rozumiem, dlaczego Leopold Pięta, prezentując zdjęcie wybitnej drużyny patrzy tylko na ścianę, widzom prezentując plecy. Czyżby miał ich w d….? Nie biorę takiej możliwości pod uwagę. To twórcy filmu nie zawracali sobie głowy taką błahostką. Robili zdjęcia jak leci, nie uruchamiając szarych komórek. Aby jakoś to było, aby pchać ten interes do przodu.

Niechlujna realizacja
Filmu dokumentalnego nie robi się jak newsa – w jednym dniu. Nie robi się go tak, jak większości felietonów do telewizyjnych magazynów – w ciągu 2-3 dni. Nad takim filmem pracuje się znacznie dłużej. A to oznacza, że można lepiej, efektywniej i efektowniej zaplanować swoją pracę. Rzetelniej po prostu! Tym bardziej, gdy pracuje dwójka autorów, a pomagają im jeszcze 3 osoby mające wpływ na poziom merytoryczny dzieła.
A przecież w tym filmie nie ma nawet współczesnych zdjęć stadionu przy Oporowskiej! Owszem, w znacznej części jest on inny, niż obiekt z końca lat 70. Ale są miejsca, które jednak zmieniły się w stopniu niewielkim. W szczególności bryła. No i przede wszystkim – genius loci. Przecież Oporowska na zawsze pozostanie symbolem. Nie trzeba nic dodawać. Wystarczy powiedzieć: Oporowska, i wszystko jest jasne. Z tego wszystkiego pozostało nam kilkusekundowe przejście Sybisa od bramy do drzwi klubowego budynku.
Są również inne pytania: Dlaczego nie wykorzystano nagrań radiowych? Wystarczyło przykryć je zdjęciami z gazet i wartość dokumentalna, ale i emocjonalna byłaby znacznie wyższa. Dlaczego w filmie nie wystąpił choć jeden dziennikarz? Dlaczego nie rozesłano pytań do dziennikarzy wrocławskich mediów z pytaniami czy dysponują jakimiś archiwaliami związanymi z tamtym Śląskiem? Twórcy obudzili się w trakcie kinowej premiery, zorganizowanej dla wrocławskich dziennikarzy (sic!).
Lista zaniechań jest długa i pokazuje brak warsztatu dziennikarskiego i reżyserskiego twórcy filmów dokumentalnych. Autorzy koniecznie powinni zapytać Tomasza Orlicza, autora „Rozmaitości Zachara” (filmu dokumentującego 50-lecie działalności wrocławskiego ośrodka TVP), jak do takiej pracy należy się zabrać. A jeśli nie, to we Wrocławiu jest przynajmniej kilkanaście osób, które nigdy w życiu nie zrobiły filmu dokumentalnego, a jednak o całe lata świetlne wyprzedzają autorów tego dzieła w sztuce tworzenia przyciągającej uwagę fabuły.

Efekt edukacyjny
Niewielki. Nie dowiedziałem się niczego, czego już wcześniej bym nie wiedział. Atrakcyjność tego zaledwie 33-minutowego dziełka jest tak niska, że zaśnięcie jest uwarunkowane już tylko od wygody foteli. Że autorzy nie wiedzą o czym mówią, świadczy notka z tego wydawnictwa: „Piłkarski sezon 1976-1977 był jednym z najlepszych w historii WKS Śląsk. W maju 1976 r. klub zdobył Puchar Polski, a rok później został Mistrzem Polski.” Otóż – Drodzy Autorzy - Puchar zespół zdobył w jednym sezonie, a mistrzostwo – w kolejnym. Pisanie więc Piłkarski sezon 1976-1977” w takim zestawieniu jest nieprawdziwe.
Reżyserzy filmu „Złota Drużyna” udają, że potrafią  opowiadać. Coś chcieli nam przekazać, to pewne. Ale co, zdawali się wiedzieć na jego początku, tyle, że z czasem zapomnieli. Widz został więc osamotniony próbując rozwikłać kolejność wydarzeń.
Dokumentaliści to elita dziennikarstwa. Już gdzieś na pograniczu ze sztuką filmową. Przypadek twórców „Złotej Drużyny” jest tylko potwierdzeniem – ani pierwszym, ani ostatnim (zapewne i niestety) – że nie wystarczy zrobić, żeby być.
***
„Złota Drużyna” to wprawka, próba, zarys. Punkt wyjścia do pracy nad prawdziwym filmem, który powinien powstać. Właśnie brak powszechnie dostępnej dokumentacji jest jedną ze słabości polskiego sportu, a więc również wielkich drużyn Śląska Wrocław. Nie tylko w piłce nożnej, ale również w piłce ręcznej i koszykówce. Takie filmy koniecznie trzeba kręcić, bo świadkowie historii odchodzą, a zachowane archiwalia z lat 60., 70. i 80. – o czym wspominałem - są bardzo skąpe.

sobota, 9 lutego 2013

Dominatorzy w innej roli


Dziennikarstwo to umiejętność obserwowania i zadawania pytań, by wiedzieć więcej. Niekiedy jednak nie trzeba stawiać pytań, wystarczy obserwować i zbierać materiały do teledysków prezentujących sportowców. Nie jest to już dziennikarstwo, a raczej zajęcie z jego peryferii, pogranicza sięgającego gdzieś w stronę sztuki filmowej. Przy okazji - dobra zabawa.
Fot.TW-MEDIA
Ja zbierałem materiały, Jacek budował fabuły łącząc obrazy i dźwięki.

Dziennikarstwo bez słów
Mijający tydzień był nieco inny niż zwykle. Skupiłem się na przygotowaniu materiałów nowych, ale też wyszukiwaniu archiwalnych. Ich połączenie pozwoliło stworzyć sportowe teledyski prezentujące 10 laureatów Plebiscytu „Słowa Sportowego” na najpopularniejszego sportowca Dolnego Śląska w 2012 roku. Tej pracy towarzyszyło kilka zaskakujących spostrzeżeń związanych z samym Plebiscytem, jak i dziennikarstwem.
Odskocznia od codziennej reporterki okazała się podwójnie zyskowna. Z jednej strony pozwoliła odpocząć od codzienności, dając luksus Nie-Zadawania-Pytań w trakcie kręcenia zdjęć, a później – już w trakcie montażu – przyjemność oglądania pracy montażysty budującego fabułę ze zdjęć i muzyki, a pozbawioną słów. Bez potrzeby wciskania między ujęcia wypowiedzi bohaterów sportowych felietonów. Z drugiej strony – właśnie taka odmiana tym ostrzej pokazuje, że dziennikarstwo jednak opiera się na zadawaniu pytań, dodawanych do oczywistej w tej dziedzinie obserwacji i oceny.

Sport to też zabawa
Najprzyjemniejszą zabawę mieliśmy na treningu Pauliny Bieć. To wielokrotna mistrzyni świata w kickboxingu. Przed pojedynkami podobno trochę się denerwuje, ale – jak mówi jej trener, Tomasz Skrzypek - w ringu jest już automatem do walki. Przed naszym filmowaniem również była nieco speszona, przecież granie przed obiektywem kamery to nie jest jej naturalne środowisko. Kto by pomyślał! A jednak…
Z czasem się oswoiła z obecnością kamery i przestała na nas zwracać uwagę. I wtedy Wojtek Majewski, operator kamery, zauważył przy ścianie stojak na ciężarki. – Postawimy na nim kamerę i będziemy jeździć dookoła pani Pauliny – powiedział niepewnym głosem chyba obawiając się, czy takie zachowanie nie oburzy ćwiczących. Nie oburzyło. A zabawa była przy tym przednia. Śmiech – niemal do upadłego. Dobrze, że nikt tego poza nami nie widział!

Dominacja londyńczyków
Teraz jeszcze trochę o wynikach Plebiscytu, którego wyniki ogłoszono w sobotni wieczór:
1.Damian Janikowski (Śląsk Wrocław) – zapasy
2.Oliwia Jabłońska (Start Wrocław) – pływanie
3.Aleksandra Dawidowicz (CCC Polkowice) - kolarstwo górskie
4.Waldemar Sobota (Śląsk Wrocław) – piłka nożna
5.Agnieszka Sypień (WKKK A.iS.Sypieniów) – karate kyokushin
6.Paulina Bieć (Fighter Wrocław) – kickboxing
7.Tomasz Jędrzejak (Betard Sparta Wrocław) – żużel
8.Jolanta Zawadzka (Polonia Wrocław) – szachy
9.Joanna Obrusiewicz (KGHM Metraco Zagłębie Lubin) – piłka ręczna
10.Paulina Brzeźna-Bentkowska (Atom Boxmet Dzierżoniów) - kolarstwo

Zauważmy interesujące prawidłowości. Kto jest na pierwszych dwóch miejscach? Medaliści z Londynu: Damian Janikowski (Igrzyska Olimpijskie) i Oliwia Jabłońska (Paraolimpiada). Ciekawe, nieprawdaż? Wśród laureatów przeważają kobiety 7:3. Agnieszka Sypień i Paulina Bieć, dwie polskie królowe światowych ringów i mat, znalazły się na sąsiadujących miejscach. Podobnie, jak w bliźniaczym plebiscycie Gazety Wrocławskiej, rozstrzygniętym przed miesiącem, wśród laureatów nie ma Sebastiana Mili, ulubieńca wrocławskich kibiców.

We Are the Champions
Relacja z Balu Sportowca: TVP Wrocław, niedziela, godz. 19.30. Reportaż będzie miał 25 minut. Na koniec mała dygresja związana z prezentacją zwycięzcy. Montażysta Jacek Kaźmierczak podłożył do teledysku muzykę Vangelisa. - A może Janikowskiemu damy „We Are the Champions”? – uśmiechnąłem się do Jacka. – Co ty, wiochy robić nie będziemy….
Na cóż to zeszło skądinąd świetnemu utworowi kapitalnej grupy Queen. Jest wykorzystywany zawsze i wszędzie, także na zawodach gminnych, dzielnicowych i klubowych. O częstotliwości jego emisji można powiedzieć, że utwór niejako trafił „pod strzechy”. W takim nagromadzeniu jednak wyraźnie mu to nie posłużyło. Przewrotnie można powiedzieć, że sam zgotował sobie taki los, choć … na niego nie zasługuje.

czwartek, 7 lutego 2013

Chwała zwyciężonym Słoweńcom



Czy już mówiłem, że podziwiam Słoweńców? Na tym blogu jeszcze nie. Otóż tak, podziwiam Słoweńców! Za ich postawę na sportowych arenach całego świata. Za to, że choć reprezentują populację tak mikrą, że w skali choćby tylko Europy trudno ich zauważyć, to już w świecie sportu może olbrzymami nie są, ale też w kilku najważniejszych grach naszych czasów, a także w sportach zimowych początku XXI wieku są siłą, z którą liczyć się trzeba.

Fot.TW-MEDIA
4 godziny i 4 minuty spędzone na korcie zmęczyły najlepszy polski debel tak bardzo, że przegrał pojedynek ze Słoweńcami.

Zacznijmy od początku, żebyśmy wiedzieli z kim mamy do czynienia. Słowenia ma 2 miliony 56 tysięcy obywateli. Dla porównania stolica Polski ma 1 milion 711 tysięcy mieszkańców. Lublana, Maribor, Novo Mesto, Celje i Kranj, czyli 5 największych miast Słowenii, łącznie mają mniej mieszkańców niż Wrocław.

Mali, ale wielcy
Oto cytat z jednego z polskich portali sprzed kilku tygodni. Dotyczy styczniowych Mistrzostw Świata w piłce ręcznej w Hiszpanii: Polska przegrała ze Słowenią 24-25 bardzo ważny mecz (…), bo zatrzymał nas bramkarz Primoż Prost.” To tylko połowicznie prawda. Przypominam, grały reprezentacje narodów niemal 39-milionowego i 2-milionowego. Polska przegrała, bo ma gorszy system edukacji fizycznej i szkolenia w klubach, w tym przypadku – w piłce ręcznej. Ale nie tylko. Nieźle radzą sobie słoweńscy siatkarze i siatkarki, koszykarki.
Ilu Polska miała koszykarzy w najlepszej lidze świata, amerykańskiej NBA? Trzech: Cezarego Trybańskiego, Macieja Lampe i Marcina Gortata. A iloma może poszczycić się Słowenia? Zaczynamy wyliczankę: Goran Dragić, Boštjan Nachbar, Radoslav Nesterović, Primož Brezec, Marko Milič, Saša Vujačić, Beno Udrih. W tym meczu mamy wynik 7:3 dla Słowenii. O kolejnych Słoweńcach zasiedlających najlepsze zespoły najlepszych europejskich lig nie wspomnę. Piłkarze nożni z Bałkanów grali w Mistrzostwach Świata 2002 i 2010 oraz w Mistrzostwach Europy 2000r., choć w międzynarodowych rozgrywkach uczestniczą zaledwie od 1991r.
Radując się z postawy polskich skoczków narciarskich w trwającym sezonie wspomnijmy, że w poprzednich latach najczęściej lądowali tuż za bulą. Honoru kraju nad Wisłą i Odrą zazwyczaj bronił jeden zawodnik (cofając się chronologicznie): Kamil Stoch, Adam Małysz, Robert Mateja, Piotr Fijas, Wojciech Fortuna, Bronisław Czech, Stanisław Marusarz. Słoweńców śmigających nad zeskokiem jestem w stanie wyliczyć podobną liczbę sięgając pamięcią tylko w ostatnie 20-30 lat: Miran Tepeš, Primož Ulaga, Rok Benkovič, Jernej Damjan, Damjan Fras, Franci Petek, Primož Peterka, Jure Radelj, Matjaž Zupan, Peter Žonta.
Ilu świetnych skoczków mają obecnie Słoweńcy w czołowej trzydziestce Pucharu Świata? Czterech: Jaka Hvala, Robert Kranjec, Petr Prevc, Jurij Tepeš. Ilu Polacy? Trzech: Kamil Stoch, Maciej Kot, Piotr Żyła.
Petra Majdič to w narciarstwie biegowym zawodniczka wybitna, której wielkości niemal się nie dostrzega, bo miała pecha startować równocześnie z takimi gigantami, jak Marit Bjoergen i nasza Justyna Kowalczyk.
Znacznie gorzej dla nas jest w narciarstwie alpejskim. Jure Košir, Bojan Križaj, Mateja Svet, czy królująca obecnie na stokach Tina Maze, to dla Polski wzory po prostu niedościgłe.

Teraz idziemy na kort
Po co robię tę wydawałoby się przydługą wyliczankę? Żeby unaocznić, z kim rywalizujemy. Kolejną odsłonę pokazu sportowego kunsztu obywateli państwa, które w naszej świadomości powstało z rozpadu Jugosławii, mieliśmy okazję oglądać kilka dni temu we Wrocławiu. W Hali Stulecia niby to Polacy byli faworytami tenisowego meczu Pucharu Davisa, ale bardziej ze względu na miejsce rozgrywania spotkania, niż rzeczywiste umiejętności. Wystarczy porównać miejsca zajmowane w pierwszej setce światowego rankingu ATP. Jerzy Janowicz jest 25, Grega Žemlja – 60, Aljaz Bedene – 77, Łukasz Kubot – 78, Blaž Kavcic – 83. Można powiedzieć: 3:2 dla Słowenii! W całym meczu wynik był taki sam, na szczęście nas korzyść Polski. Grega Żemlja i Blaž Kavčič i Tomislav Ternar (który ostatecznie zastąpił Aljaza Bedene) na korcie Hali Stulecia reprezentowali – co przypominam – kraj 2-milionowy, Polacy – niemal 39-milionowy.
Dotychczas ze Słoweńcami graliśmy trzykrotnie. Za każdy razem wynik brzmiał 3:2. Dwukrotnie wygrali Polacy, raz – Słoweńcy. To pokazuje, jak trudno się rywalizuje z bałkańskimi wojownikami. Doskonale widoczne to było w pojedynku deblowym. Słoweński debel Žemlja - Kavčič na korcie spotkał się dopiero po raz czwarty. Na dodatek to singliści, dla których tworzenie na korcie pary jest tylko odmianą treningu do pojedynków znacznie poważniejszych.
Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski w deblowym rankingu ATP zajmują miejsca 17 i 18. Na korcie spędzili razem tysiące godzin. Przy stanie 10:10 w piątym secie Polacy prowadzili 30:0. – Mamy ich! - krzyknął ktoś z trybun. Błąd! Nasi gracze nie zdołali przełamać serwisu rywali. Zrobiło się 10:11. – Nie wykorzystywaliśmy dziś decydujących piłek. A oni serwowali dziś jak najlepsi debliści świata. Zagrali rozluźnieni, nie mieli nic do stracenia – mówił potem na konferencji Marcin Matkowski.

Zapytajmy Słoweńców
Jakie to wszystko ma dla nas znaczenie? Fundamentalne. Właśnie z doświadczeń takich nacji jak Słowenia Polska powinna czerpać wiedzę pozwalającą nam reformować nasz sport. Jak ze skromnej populacji wyszkolić sportowców, zbudować drużyny rozpoznawalne na światowych arenach. Z jednym zastrzeżeniem: prawie 20-krotnie liczniejsza Polska może i powinna wspierać także inne dyscypliny, niż kilka wybranych w narodowych programach. W tym kontekście ostatnie osiągnięcie „ministry” Anny Muchy i jej nieudolnych współpracowników jest posunięciem udowadniającym jak wielką ignorancję mają ludzie zarządzający polskim sportem. O tym jednak napiszę w jednym z kolejnych felietonów.