niedziela, 28 października 2012

Bo to zła godzina była



Fot.TW-MEDIA
Trybuny w trakcie meczu Brazylia - Japonia miały wiele pustych miejsc.

Minęło już sporo czasu od tamtych wydarzeń, a jednak wciąż do nich wracamy. Wiadomo – sprawa Stadionu Narodowego trafiła nawet do innego narodowego – pana premiera Donalda Tuska. A co mi pozostanie we wspomnieniach z wtorku 16 października 2012r.? Widowiska. I ich sceneria.

Lapidarium stadionowe
Pewnie państwo też to widzieli: ochroniarz goni po murawie Stadionu Narodowego kibica uradowanego chyba tym, że po tygodniach jesiennej suszy wreszcie spadł deszcz i może będzie wysyp grzybów. Goniec wykonuje piękny wślizg. Czyli wiedział jak należy zachować się na boisku. Niestety (dla niego), na szczęście (dla widowiska) nie trafił w ściganego. Na pełnej szybkości, z imponującą gracją, wzbijając fontanny wody przeorał najcenniejszą trawę w Polsce. Zwierzyna z radością pomknęła dalej umykając prześladowcy.
Scena przepiękna i piszę to z pełną powagą. Ileż tam było baletu! Przecież żaden reżyser tej sceny by nie wyreżyserował, a operator – sfilmował bez setki dubli. A tu proszę! Dwójka aktorskich naturszczyków dała tak pełen profesjonalizmu pokaz. Kunsztu nawet, bym powiedział. Szacunek, Panowie! Proponuję wysłać materiał filmowy do Gdyni, stolicy polskiej kinematografii. Już dziś też obu bohaterów nominuję za równorzędne role drugoplanowe do Piłkarskich Oskarów 2012.
Ten fragment przedmeczu Polska – Anglia, taki swoisty zwiastun by zaciągnąć jednak niezdecydowanych przed telewizory następnego dnia, na Antypodach wzbudził zachwyt nad poziomem europejskiej piłki i wielofunkcyjnością naszego stadionu. Jak pięknie wyglądała trawa tworząc cudowne tło dla bohaterów ostatniej akcji. I tylko chyba mniej zadowoleni byli twórcy stadionu widząc we wtorkowy wieczór jak z każdą minutą ich cacko zamienia się w najdroższe na świecie pole ryżowe.

Kto nie lubi Brazylii
Kilka godzin przed planowanym (w pierwotnym terminie, nie uwzględniającym deszczu) spotkaniem Polski i Anglii wszedłem  na trybuny stadionu we Wrocławiu. Właśnie spełniało się jedno z moich marzeń – mogłem na żywo zobaczyć Brazylię.
Wprawdzie Kaka już nie ten co w AC Milan, od dawna nie ma już Ronaldo, Ronaldinho, o Romario i Bebeto nie wspominając, gdyby sięgać pamięcią tylko kilka i kilkanaście lat wstecz. A mimo to zapytajcie dzieciaki na podwórku która reprezentacja jest najlepsza na świecie. Brazylia zawsze będzie w czołówce odpowiedzi, bo też Canarinhos to zjawisko wyjątkowe w światowej piłce. Otoczone nimbem świętości. Pięciokrotne mistrzostwo świata do czegoś zobowiązuje.
Brazylijczycy, nawet nie tak doceniani jak dawne gwiazdy, choćby Kaka, ale ten z 2007r. gdy zdobył Złotą Piłkę, to jednak zupełnie inny rozmiar, niż zawodnicy Czech, Rosji i Grecji, których oglądaliśmy w czerwcu, w trakcie Euro. Dlatego byłem rozczarowany, że trybuny meczu z Japonią nie były pełne. Na początku spotkania, z powodu korka przy zjeździe z Autostradowej Obwodnicy Wrocławia, zajęte ledwie w połowie.

Danie wykwintne, nie dla wszystkich
Kilka tygodni wcześniej rozmawiałem przy okazji meczu I-ligowej Miedzi Legnica z nestorem dolnośląskich dziennikarzy sportowych – Andrzejem Lewandowskim. Próbowałem go przekonać, że na meczu Brazylia – Japonia stadion będzie pełen. No, może prawie pełen. Andrzej z pełnym przekonaniem kontrował, że trybuny zostaną zajęte w połowie: bo lenistwo, bo przesyt piłką w TV, bo mecz tylko towarzyski.
Choć we wtorkowe popołudnie było podobno około 30 tysięcy - tak podają organizatorzy – po czasie przyznaję rację Andrzejowi, choć nie wiem, czy przyczyna (niezbyt wielkiego jednak w moim odczuciu zainteresowania) leży tylko tam, gdzie widział ją Andrzej. W jakimś stopniu tak, ale – jak się okazało -  godzina rozgrywania meczu (14:10) i konkurencja w postaci wieczornego meczu Polska – Anglia, który zdominował medialne doniesienia i społeczne zainteresowanie, też miały znaczenie. Dużo tych czynników.
Ja bym dodał jeszcze promocję, zwłaszcza w Niemczech i Czechach, ale rozumiem, że w czasach kryzysu nie wydaje się pieniędzy, których się nie posiada. Pewnie też trzeba wziąć pod uwagę kłopoty z kupnem biletów w kasach stadionu, co już jest uchybieniem organizatora poważnym.
Mimo wszystko – nawet w erze Internetu, meczów, które w milionie stacji telewizyjnych zobaczyć można codziennie w ilościach niemożliwych do przerobienia, zobaczenie w Europie, w Polsce zespołu Brazylii na żywo, w starciu z dobrym rywalem, to jest rarytas. Danie wykwintne, choć nie obarczone ciężarem gatunkowym rywalizacji o punkty.
Uważam, że to wydarzenie nawet ciekawsze od trzech rozgrywanych we Wrocławiu meczów Euro, bo Rosję, Grecję, Czechy i oczywiście Polskę można oglądać niemal na co dzień. Nawet jeśli nie w Polsce, to blisko, w sąsiednich krajach. Brazylia na Starym Kontynencie pojawia się nieczęsto. Najpewniej przy okazji Mistrzostw Świata, niekiedy dla podobnych spotkań towarzyskich. W Polsce poprzednio była w 1968 roku, więc najstarsi górale już tego nie pamiętają. Dlaczego więc mimo różnych przeszkód kibice nie rzucili się na Canarinhos? Nie wiem.

Samba na boisku
Kto był, to widział. Kto nie był, niech żałuje. Obie reprezentacje przywiozły najmocniejsze składy. Nie zlekceważyły widowni na peryferiach futbolowego świata. Nie mogły, bo mecz był pokazywany w 124 krajach.
Ofensywny potencjał Brazylijczycy mają ogromny. W defensywie nie są słabi, bo pamiętajmy kto nimi dowodzi – Thiago Silva, drugi po Rio Ferdinandzie pod względem wartości obrońca świata, za którego właściciele Paris Saint-Germain zapłacili AC Milan 42 mln euro. Przy nim biegają: Adriano z Barcelony, Neymar z Santosu, jeden z najbardziej utalentowanych młodych graczy na świecie, co potwierdził we wtorkowe popołudnie, świetni Oscar i Ramires z FC Chelsea, Marcelo i Kaka z Realu Madryt. Choć nie są to gracze tak rozpoznawalni, jak dawne gwiazdy, niewiele reprezentacji może równać się z Brazylią. Na pewno Hiszpanie, pozostali są w cieniu.
Pokonując w niedawnych spotkaniach 8:0 Chiny i 6:0 Irak podobno Brazylia obiła słabeuszy. W tych przypadkach – tak, ale o Japonii już tego bym nie mówił. Kilka dni wcześniej zawodnicy z Kraju Kwitnącej Wiśni pokonali w Paryżu Francję 1:0. A nawet we Wrocławiu pokazała grę, z którą prawdopodobnie by wygrała z Polską. W rankingu FIFA jest 23, Polska – 54.
Jakie mam wrażenia po meczu? Najbardziej podobał mi się Kaka! Albo nie, Ramires. Albo nie – Oskar. Albo nie,  … echh! Cały zespół, w którym grę kreuje 10 zawodników. Dziesiątka pomocników, którzy – wspomagani przez bramkarza – błyskawicznie przechodzą z obrony do ataku. Grają razem, przez cały mecz. To prawdziwy, piękny futbol „na tak”, w którym zespół atakując w sposób doskonały się broni.
I mają Canarinhos piłkarza już teraz wybitnego. A przecież Neymar ma dopiero 21 lat. – Bardzo mi się podobał. Zresztą jak wszyscy Brazylijczycy. Są świetni także jako zespół – po spotkaniu rozpływał się w zachwytach japoński obrońca Maya Yoshida z Southampton, nowy kolega Artura Boruca.
A trener Japonii, Włoch Alberto Zaccheroni dodał: - Nie udało się dopuścić do paniki. Nie jest lekko przegrać 0:4, ale to cenne doświadczenie. Brazylia pokazała czego nam brakuje. To czołowy zespół świata. Nie nasz poziom…

Samba na trybunach
Trener Mano Menezes również komplementował rywali: - Japonia to dobry zespół. Na początku meczu zrobiła nam sporo kłopotów. Mogła nawet strzelić bramki. Ale po początkowych kłopotach zdołaliśmy wygrać.
-Jeszcze jeden, jeszcze jeden! – krzyczały dzieciaki na trybunach. Faul na tańczącym z piłką Neymarze. Sędzia Marcin Borski gwiżdże, publika klaszcze. Jęk zawodu gdy Hulk - niby napastnik, a podwieszony jak pomocnik - z rzutu wolnego trafia w słupek. Oklaski dla schodzącego z boiska Kaki, wrzawa przy zejściu Neymara. Podziękowania za pokaz. Widowisko. Dzieci zapewne długo będą pamiętać to wydarzenie. To będzie ważny mecz w ich indywidualnym zestawieniu.
Brazylia gościła w Polsce po raz drugi. Przed 44 laty pokonali w Warszawie Polskę 6:3. Po dwóch latach ta reprezentacja – z Rivelino i Pele - została mistrzem świata. Bardzo bym był kontent, gdyby ten scenariusz się powtórzył.


Fot.TW-MEDIA
Paulinho przemknął niezauważenie przez polską ekstraklasę w sezonie 2007/2008 ubierając koszulkę ŁKS Łódź. Dziś jest wyceniany na 30 mln euro. We Wrocławiu zdobył pierwszą bramkę. – Bardzo się cieszę, że mogłem ponownie zagrać w Polsce. A występy w waszej lidze dużo mi dały – mówił dziennikarzom po meczu.

Na koniec mam jednak dwie uwagi związane bezpośrednio i pośrednio z niecodziennym wydarzeniem. Boisko we Wrocławiu prezentowało się źle. Trawa nie jest jednolitą darnią, przebijają się brązowe plamy. Kłopoty z murawą to chyba nasza specjalność. W połowie października ta wrocławska wyglądała tak, jak powinna wyglądać pod koniec listopada, albo w marcu. A przecież jej wymiana w maju kosztowała ponad 1 mln zł.
Drugi problem związany jest z finansami. Mecz Brazylia – Japonia był kolejną niedochodową imprezą na wrocławskim stadionie. Tym razem Wrocław dołożył około 800 tys. zł. Nauka kosztuje – mówi stare i mądre porzekadło. Tylko dlaczego tak drogo i długo?

czwartek, 18 października 2012

I po co nam był ten dach?


Gdy obserwowałem otoczkę pierwszej próby rozegrania piłkarskiego meczu Polska – Anglia, przypomniała mi się scena z bajek Disneya. W jednej z nich Kaczor Donald pyta swoich małych siostrzeńców który z nich nabroił. Każdy wskazał bez wahania na postać obok. – To nie ja, to on!

Mamy dach, ale zmokniemy na deszczu
16 października 2012r. nad Warszawę nadciągnął deszcz. Nikt nie zamknął dachu na Stadionie Narodowym, woda zalała murawę. Mecz eliminacji Mistrzostw Świata przełożono na następny dzień. Publiczność zaśpiewała popularną piosenkę o Polskim Związku Piłki Nożnej. To fakty.
A teraz zabawa małych kaczorków pod tytułem: Kto nabroił? Odpowiedź wciąż jeszcze urzędującego prezesa Grzegorza Lato, zamieszczona następnego dnia w mediach: - Płacę za ten stadion 650 tysięcy złotych i to jest w gestii operatora, aby ten obiekt był przygotowany na mecz. Ja przecież nie kładę murawy, ja nie zamykam dachu. Dla mnie nie do przyjęcia jest, że trawa razem z podłożem na Euro miała ponad 40 centymetrów, a tutaj - 10. To nie jest moja wina, że tak się stało.
Prezes Narodowego Centrum Sportu, zarządzającego obiektem, Robert Wojtaś: - Zasunięcie dachu kosztuje około 15-20 tys. zł. Dzień przed meczem do godz. 15 dach był zamknięty. Jednak otworzyliśmy go na wyraźne życzenie PZPN.
Wojtaś jeszcze we wtorek wieczorem tłumaczył, że w trakcie opadów zasuwać dachu nie można, gdyż grozi to uszkodzeniem konstrukcji. Dzień później powołał się na fragment instrukcji obsługi od producenta dachu. Według firmy Cimolai Technology, w czasie deszczu system czujników uniemożliwia uruchomienie systemu dachu ruchomego.
Głos w sprawie zabrał również Rafał Kapler, były szef Narodowego Centrum Sportu: - Dach Stadionu Narodowego można rozłożyć nawet podczas intensywnego deszczu. Robiliśmy to już podczas imprez, które się tam odbywały.
Kapler dodał również bardzo ważne zdanie. Według niego zasadą korzystania z dachu powinno być trzymanie go w pozycji zamkniętej przynajmniej do pół godziny przed meczem. Dopiero wtedy można dach otworzyć - jeśli życzy sobie tego organizator imprezy - bądź pozostawić zamknięty. Cała operacja trwa około 20 minut. To ważna kwestia w kontekście Regulaminu Eliminacji i Finałów Mistrzostw Świata FIFA. Stanowi on, że „jeżeli stadion posiada zamykany dach, delegat FIFA w porozumieniu z sędzią głównym oraz przedstawicielami obydwu drużyn podejmują przed meczem decyzję czy dach w trakcie spotkania będzie otwarty czy zamknięty”.
Niestety, mimo deszczu, dach nad Narodowym był otwarty przez cały dzień. Komisarz meczowy FIFA o godz. 20.00 podjął decyzję o zamknięciu dachu. Jednakże przedstawiciele operatora stadionu poinformowali go, że jest to niemożliwe właśnie ze względu na mocno padający deszcz.

Wyjątkowy Stadion Narodowy
Gościnność to cecha naprawdę wyjątkowa. Gdy 8 czerwca polscy piłkarze grali mecz Euro 2012 z Grecją, dach Stadionu Narodowego został zamknięty. Chyba po to, by zawodnicy z gorącego Półwyspu Peloponeskiego czuli się jak u siebie w domu. Gdy 16 października przyjechała do nas Anglia, nie zamknęliśmy dachu, by do wnętrza Stadionu Narodowego dostało się jak najwięcej wody. Pewnie znów po to, by tym razem Anglicy czuli się jak na Wyspach. Wygląda na to, że nikt z Polskiego Związku Piłki Nożnej nie sprawdził prognoz pogody. Zaś NCS również zapomniało powiedzieć, że drenaż ułożony po niedawnym występie Madonny ma 4-krotnie mniejszą wydajność niż w trakcie czerwcowego turnieju Euro.
We wrześniu w felietonie pt. „Bałkański cyrk z piłką na drugim planie” napisałem, że wracamy do Europy. Na mecz z Anglikami. Bardzo się myliłem. Organizacyjnie nadal jesteśmy w zaścianku cywilizacji. Pewnie rację miał Aleksander Bocheński, autor „Dziejów głupoty w Polsce”.

Kto zapłaci za straty?
Jedną decyzją o nie zamykaniu dachu zignorowano obie reprezentacje, stacje telewizyjne, które transmitując jeden mecz przeprowadziły dwie transmisje, ponad 50 tys. widzów na trybunach i miliony przed telewizorami. Jakim wyzwaniem organizacyjnym, logistycznym i finansowym (z bardzo możliwymi odszkodowaniami) jest przełożenie takiego meczu? Już w skali jednego, szarego kibica tworzą się wysokie sumy. - Koszt transportu jednej osoby wynosił 70 złotych. Ile mamy teraz dopłacić za nocleg w stolicy? 200-300 złotych!? To jest dramat! mówił we wtorkowy wieczór dziennikarzom Radek, kibic z Ełku. A przecież do tego trzeba dodać choćby dodatkowy dzień wolny od pracy.
Choć prezes Lato odpowiedzialność zrzuca na NCS, w tej sytuacji największą część odpowiedzialności ponosi PZPN. To Związek był głównym organizatorem meczu. Płacił, więc powinien wymagać. Ale żeby wymagać, trzeba wiedzieć. A PZPN to od dawna 3 razy B: Bezwład, Bezmyślność i Betonowy upór.
Wprawdzie PZPN już zapowiedział, że w związku z poniesionymi szkodami majątkową i wizerunkową wystąpi „do Ministerstwa Sportu i Turystyki z roszczeniem o naprawienie poniesionych strat”, ale chyba dla dobra polskiej piłki i przywrócenia w niej zdrowego rozsądku dobrze byłoby, by to PZPN zapłacił wysokie odszkodowania. Nauka nierzadko musi boleć, by została zapamiętana i przyswojona. Właśnie czytam wspomnienia Hansa von Ahlfen. Niemiecki generał z czasów II wojny światowej podaje wojskową mądrość i poleca ją odnieść do całego życia: „Czego nie doświadczysz, tego nie przećwiczysz. A czego nie przećwiczysz, to nie zagra”. Proste, ale nieczęsto o tym pamiętamy.

Do czego służy rozsuwany dach?
Mamy w stolicy stadion wybudowany za ponad 1,976 mld zł, na którym z powodu zwykłego deszczu nie można rozegrać meczu, mimo że obiekt ma zasuwany dach. Można więc powiedzieć, że mamy parasol, ale możemy go używać tylko gdy świeci słońce!
Gdy kilka miesięcy temu odbyła się publiczna prezentacja dachu, obserwatorzy piali z zachwytu nad wyjątkowością widowiska. Tyle, że na mecze przychodzi się dla widowisk piłkarskich, a nie na pokazy możliwości technicznych urządzeń. Dla publiczności to może i pociągające, ale organizacja międzynarodowych meczów to skomplikowane zadanie, któremu nie powinny przeszkadzać Normalne Warunki Pogodowe. A przecież we wtorkowy wieczór w Warszawie nie działo się nic nadzwyczajnego.
Warto przy tym zauważyć, że proces otwierania lub zamykania dachu przeprowadza się jedynie w temperaturze powyżej 5 st. Celsjusza. Czyli że rozgrywanie meczów na tym obiekcie późną jesienią lub wczesną wiosną może zakończyć się takim samym skandalem, jak wtorkowe wydarzenia.
Trzeba więc zadać kilka pytań: Po co w takim razie zaprojektowano i zbudowano drogą konstrukcję dachu, która znacznie podniosła koszty całego stadionu? Jakie były istotne warunki zamówienia przed procesem projektowania Stadionu Narodowego? Czy już wówczas było wiadomo, że dach nie zawsze będzie mógł spełniać swoją funkcję?
Techniczne możliwości Stadionu Narodowego warto zestawić z Veltins-Arena w Schalke, znaną także pod starą nazwą Arena Auf Schalke. Obiekt mogący pomieścić ponad 61 tysięcy widzów również posiada wykonany z teflonu i włókna szklanego, zawieszony nad murawą dach, którego połówki mogą być zamykane lub otwierane w zależności od panującej pogody. Ponadto niemiecka arena ma wysuwaną na zewnątrz płytę boiska. Dzięki temu w obiekcie można organizować na przykład duże targi, co oczywiście poprawia jego rentowność. Ten stadion kosztował 191 mln euro, i choć oddany został do użytku dość dawno, w 2001 roku, w starszej technologii konstrukcji i wyposażenia, a różnice w kursach walut bardzo utrudniają porównania, jego cena daje sporo do myślenia w kontekście kosztów budowy naszego Narodowego.

Głowa ważniejsza od twarzy
I teraz konkluzja. Scena z Kaczora Donalda idealnie obrazuje odpowiedzialność za wybudowanie i użytkowanie Stadionu Narodowego. Tu każdy z decydentów jest winien, choć nie można mówić o odpowiedzialności zbiorowej. Bardzo mnie interesuje co będzie dalej. Nie przypuszczam jednak by instytucje organizujące mecz i osoby na kierowniczych stanowiskach in gremio poniosły dotkliwe konsekwencje podejmowania błędnych decyzji. Najwyżej, jak było w przypadku Rafała Kaplera, nadzorującego budowę Stadionu Narodowego, nie otrzymają premii. Ale za to zachowają własne głowy, choć już straciły twarz.

środa, 10 października 2012

Co wyjątkowego ma w sobie trial?

Fot. TW-MEDIA

Gabriel Marcinów – nowy mistrz Polski. Na trudnym, V odcinku jazdy obserwowanej otrzymał tylko 2 punkty karne. 



Bardzo lubię oglądać motocyklowy trial. Przez wiele lat nawet o tym nie wiedziałem, że powinienem go lubić. Zastanawiałem się po co wymyślono tak nudną dyscyplinę. Nie zdawałem sobie sprawy z jej wyjątkowej siły, bowiem oglądanie tego sportu w telewizji, nawet w trakcie świetnie zrobionej transmisji, oddaje zaledwie ułamek tego fascynującego sportu.

Tam jeżdżą tylko oni
Sportu bardzo demokratycznego, bo w minioną niedzielę na tych samych trasach walczyli na przykład 68-latek z 12-latkiem.
Zmieniłem zdanie o trialu, gdy po raz pierwszy obejrzałem go na żywo, w 2001 roku, może w roku 2002. Pojechałem do Szklarskiej Poręby zrobić materiał z rundy Mistrzostw Polski. Przyjechałem, zobaczyłem jak zawodnicy skaczą na tych swoich niepozornych motorkach na głazach w rzece, i … zrozumiałem fascynującą siłę tego sportu.
Trial ma coś w sobie z cyrku, ale nie ma w tym iluzji. Jest tylko świetna technika jazdy, zespolenie trialowca z motorem i kapitalne wyczucie jak pojechać tam, gdzie inni nawet by nie podjęli próby jakiejkolwiek jazdy. Zawodnicy (nie wszyscy, lecz tylko najlepsi) potrafią dokonywać ewolucji wydawałoby się niemożliwych. Tym lepiej można zdać sobie sprawę ze skali trudności, gdy zobaczy się jeźdźców na naturalnych, wytyczonych wspólnie przez przyrodę i organizatorów odcinkach jazdy obserwowanej. W Szklarskiej Porębie nie ma sztucznych przeszkód, o których ktoś podejrzliwy mógłby sądzić, że zostały zbudowane tak, by jednak dało się po nich jakoś jeździć. W tym górskim kurorcie są skały, kamienie, drzewa i korzenie, których istnienie nie jest związane ze sportem. Trialowcy rzucają wyzwanie przyrodzie i to jest największy urok tej dyscypliny.
Co może być interesującego w trialu? Problem w tym, że słowami trudno to wyrazić. Trzeba pojechać na zawody, kilka godzin pooglądać najlepszych górali. To dyscyplina dla smakoszy. Tu nie ma wielkich prędkości, ryku silników, efektownego wyprzedzania oraz budzących jednocześnie grozę i fascynację karamboli na torze. Tu za to spotkamy coś zupełnie odmiennego. Powiedziałbym: cyzelowanie każdego obrotu kołem, podjazdu i zjazdu. Często: efektowne skoki. Czucie terenu.
Właśnie! Czucie terenu, który trzeba pokonać motocyklem, ani za szybko, ani za wolno, jest najważniejszą cechą trialu. Jeden z obserwatorów weekendowych zmagań w Szklarskiej Porębie zauważył, że sukcesy Tadeusza Błażusiaka w znacznie szybszej dyscyplinie, jaką jest endurocross, biorą się właśnie z czucia terenu. On zawsze świetnie wie jak pojechać. Ma tę przewagę, że używając motoru enduro jak trialowego szybciej pokonuje najtrudniejsze fragmenty trasy zyskując cenne sekundy.

Trial ma wyjątkowe gwiazdy
Tadek – tak do niego mówili wszyscy. Trochę ze względu na familijność tej dyscypliny (na niedawne zakończenie Mistrzostw Polski przyjechało 72 zawodników, nie tylko naszych, ale również z Czech, Niemiec i Austrii), a trochę, bo jakąś dekadę temu miał niespełna 20 lat i dla innych motocyklistów był równy, lub znacznie młodszy wiekiem.
Mimo jego późniejszych efektownych i budzących podziw zwycięstw w amerykańskich zawodach łączących enduro z motocrossem, to postać wciąż w Polsce mało znana. Zbyt mało, a szkoda, bo zaryzykuję twierdzenie, ale Błażusiak - geniusz dwóch kółek – jest odpowiednikiem Roberta Kubicy ze świata bolidów na czterech kółkach. Pochodzący z Nowego Targu jeździec ma jednak pecha, bo interesują go motocykle, trial i enduro, czyli dyscypliny mało popularne. Zwłaszcza w Polsce. W nich nie ma nadmiaru kamer, dziennikarzy, fotoreporterów.
Tadka zobaczyłem w Szklarskiej Porębie po kilku przejazdach innych zawodników, wiedziałem więc już mniej więcej czego się spodziewać. Przed olbrzymią, mającą jakieś 3 metry, niemal jednolitą skałą stanął niepozorny, szczupły chłopak. Wykonując dłonią faliste ruchy wizualizował sobie przejazd. To nie może się udać! – pomyślałem. A Tadek pociągnął manetkę gazu, wystrzelił jak rakieta i po odbiciu od mniejszego kamienia wyskoczył na skałę nie wykonując nawet podpórki! Wtedy zostałem jego fanem.
Przed rokiem podobne emocje wzbudzał we mnie Jizi Svoboda, Czech startujący dla TMSM Sparta Wrocław (proszę nie mylić z żużlową Spartą, to inny klub). Oglądanie jego popisów to także duża przyjemność.

Fot. TW-MEDIA
Nowy mistrz Polski należy do grona młodych zawodników goniących Europę.

Koniec sezonu 2012
W Szklarskiej Porębie 7 października tytuł mistrza Polski odzyskał Gabriel Marcinów jadący motocyklem Gas Gas 280. Odzyskał, bowiem zawodnik AMK Nowy Targ był już mistrzem Polski w 2010 roku. Mistrzowi warto pogratulować, ale sądzę, że powinienem wskazać pełen kontekst tego sukcesu. Nowotarżanin miał bardzo równy sezon. Wygrał 4 spośród 10 rund. W pozostałych zawsze był drugi. Przegrywał z Czechami: świetnym, ale zdetronizowanym właśnie ubiegłorocznym mistrzem Polskim Jizim Svobodą, który w tym roku pojechał tylko czterokrotnie, oraz Janem Balasem. Jadący w barwach wrocławskiej Sparty Czesi to już europejska czołówka. Szkoda, że w tym roku pojechali tylko w siedmiu rundach, nigdy razem.
Właśnie od braci Czechów powinniśmy się uczyć podejścia do takich sportów jak trial. Oni są w Europie, my do niej wciąż tylko pukamy. – Jest coraz więcej młodych zawodników. Niedawno startowali w Mistrzostwach Europy. Jeszcze bez sukcesów, ale się uczą – zapewniał mnie w niedzielę w Szklarskiej Porębie Lucjan Korszek. Jeden z organizatorów decydujących rund Mistrzostw Polski, które były jednocześnie 64. Rajdem Sudeckim. Za rok czeka nas więc piękny jubileusz, a sam Rajd ma wyjątkową renomę. Jest najdłużej organizowaną bez przerwy polską imprezą trialową. – Może nawet przyjedzie Tadeusz Błażusiak – uśmiecha się pan Lucjan, legenda sportów motorowych nie tylko na Dolnym Śląsku. W domowych pieleszach właśnie przygotowuje monografię poświęconą Rajdowi Sudeckiemu. Ze statystykami i anegdotami. Warto wesprzeć tę inicjatywę, bo to będzie kawał historii trialu i polskich sportów motocyklowych.

czwartek, 4 października 2012

Z PZPN odchodzi Lato, zbliża się zima?

Czy 25 września 2012r. będzie przełomową datą w historii polskiej piłki nożnej?



Rys. Magdalena Wlezień - www.megusta.pl


Rok 2012 zapisze się w annałach, to pewne. Skoro tak często przywoływany w mediach kalendarz Majów kończy się właśnie na tym roku, więc musi być on wyjątkowy. Po wydarzeniu z 25 września również skłaniam się do tezy o wyjątkowości. Niebywałe, ale właśnie tego dnia po raz drugi w jednym roku odeszło lato. To przypadek w historii świata nie mający precedensu.

Gdy drugiego dnia jesieni Grzegorz Lato ogłosił, że nie będzie starał się o reelekcję na stanowisko prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej, przez cały kraj od morza po Tatry słychać było westchnienie ulgi. Że pan Grzegorz wreszcie sobie pójdzie. A przecież sprawiał wrażenie, że żadna siła, nikt i nic nie jest w stanie odkleić go od fotela. W mediach wyczuwalne nawet było zadowolenie, jakbyśmy otrzymali sporo przed czasem świąteczny prezent pod choinką.

Rozdwojenie przed lustrem
A mimo to gdy usłyszałem o rezygnacji Lato, miałem odczucia – jak opowiadał niegdyś Stanisław Tym – ambiwalentne. Aby zobrazować co to są odczucia ambiwalentne, satyryk przytoczył następujący przykład: Gdy teściowa spada w przepaść Twoim nowym samochodem…
W przypadku Grzegorza Lato mam właśnie takie rozdwojenie: widziałem jego mecze na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii, w 1982 roku. Były genialne. On był genialny. We właściwym miejscu, we właściwym czasie robił na boisku coś, co przynosiło drużynie korzyści.
Ten wielki zawodnik po drugiej stronie lustra, w cywilu stał się zaprzeczeniem swojego boiskowego emploi. Drużyna, czyli polski futbol, przestała się liczyć w rozważaniach związkowego sternika. Codzienność i odpowiedzialność za ludzi w trochę większej grupie niż meczowa jedenastka, na terytorium nieco większym niż standardowe 105 m na 68 m okazały się zadaniami przerastającymi pana Grzegorza.
Lato mentalnie pozostał w latach 70. Gracz, który tyle widział na boisku, nie zauważył zmian, które zaszły w państwie, ale i w powszechnej świadomości w ciągu kilkudziesięciu lat. To naprawdę niebywałe, jak można być impregnowanym na wpływ rzeczywistości.
To mogło się wydarzyć tylko dzięki walorom umysłowym odchodzącego już na szczęście prezesa PZPN, jak i ludzi go otaczających. Oni istnieli w symbiozie. I niestety, wciąż nie mamy pewności, czy ta struktura, może tylko w nieco zmienionej formie, pozostanie nadal utrzymując w polskim futbolu status quo.
Od kilku dni nurtuje mnie pytanie, czy brak poparcia związkowych działaczy dla prezesa wynika z odczuwanej (wreszcie?) potrzeby zmian, czy z przeświadczenia, że tylko z innym prezesem uda się utrzymać na powierzchni związkowego stawu czerpiąc podobne profity jak dotychczas.

Dr Jekyll i Mr Hyde?
Grzegorz Lato jest symbolem sukcesów polskiej piłki, który w ostatnich latach na niechęć rodaków – i w konsekwencji na odejście z funkcji prezesa PZPN - zapracował bardzo sumiennie. Dzięki temu stał się nieczęsto spotykanym w historii przykładem bardziej literackim, niż rzeczywistym. To taki nasz Dr Jekyll i Mr Hyde. Fascynujące połączenie przeciwstawnych symboli w jednej postaci: symbolu sukcesów i symbolu betonu. Tępego uporu tkwienia w bezruchu, bo tylko bezruch – według prezesa - zapewniał spokojne życie pod egidą UEFA i FIFA, wbrew społecznym nastrojom. Taka krótkowzroczność była pośrednią przyczyną marnowania publicznych pieniędzy, jak i trwonienia społecznego kapitału w tworzącym się nie bez problemów społeczeństwie obywatelskim.
Dobrze się stało, że pan prezes wreszcie zrozumiał – nie otrzymując poparcia przed zjazdem Związku - o potrzebie odejścia z PZPN. Choć w jego odejście ze struktur związkowych uwierzę, gdy zobaczę PZPN po 26 października.
Ale jednocześnie nie jestem przekonany czy ogłoszona przed tygodniem rezygnacja z kandydowania jest aż tak dobrą informacją, jak niektórzy sądzą. Przecież lepiej w polskiej piłce nie będzie z samego tylko powodu odejścia Lato. To, że będzie nowy prezes, nie poprawi automatycznie sytuacji w polskim futbolu.
Zmienić ją może stworzenie systemu szkolenia dzieci i młodzieży, zachęcanie ich do uprawiania sportu, edukowanie i opłacanie trenerów, budowa obiektów sportowych, a także sporo innych jeszcze działań. Ze zmianą społecznej świadomości włącznie.
Dariusz Stolarczyk z Przeglądu Sportowego w numerze poniedziałkowym z 24 września pochwalił działania w Arce Gdynia mające na celu wprowadzenie do pierwszej drużyny grupy wychowanków. Jego zdaniem kryzys gospodarczy, odbijając się także na sporcie, zmusi szefów klubów do racjonalizacji wydawania pieniędzy. Zamiast na przeciętnych piłkarzy z zagranicy, będą wydawać je na polską młodzież.

Prezes Grzegorz Lato opuszcza szczyt futbolowej hierarchii, co jednocześnie jest przedwczesnym, ale miłym świątecznym prezentem.
Rys. Marzena Kozyra-Miazga

Edukacyjna rola braku pieniędzy
Postawiona teza – pozornie pozytywna - bardzo mnie niepokoi. A nawet nie tyle ona, i oczywiście nie ze względu na skutki, ile raczej z powodu przyczyn zjawiska i treści, którą ze sobą niesie. Obawiam się, że spostrzeżenia Stolarczyka okażą się słuszne i prezentujące sposób myślenia większości działaczy zawodowych klubów. To bowiem prowadzić będzie do zaskakującej niestety konkluzji, że osoby odpowiedzialne za sport – w tym przypadku w klubach, ale jakże często także w jednostkach samorządu terytorialnego – logicznego myślenia i zdrowego rozsądku mogą się nauczyć tylko w sytuacji pustej kasy! To byłby dramat naszej współczesności.
Że nie jest to niestety zagrożenie nierealne, pokazuje nawet pobieżna tylko analiza pracy w klubach. Spójrzmy co dzieje się na dole, u podstawy tej piramidy, na szczycie której jeszcze przez kilka tygodni tkwił będzie Grzegorz Lato. A można tam spotkać historie niewiarygodne. Każdy z nas zapewne mógłby w każdej chwili podać jakąś anegdotę, której efektem byłby raczej płacz, niż smiech.
Sięgnę po świeży przykład z małego miasta w województwie dolnośląskim. Z pełnionej funkcji zrezygnował kilkanaście dni temu prezes Klubu Piłkarskiego Brzeg Dolny. Powód: niemożność porozumienia się z kierownikiem stadionu. W dużym uproszczeniu istotę konfliktu, bez pisania o innych sporach, z udziałem sporej grupy mieszkańców miasta, można przedstawić następująco: pan kierownik wychodzi z założenia, że na stadionie musi być czysto, a trawa powinna być gęsta i zielona. A ten stan najłatwiej jest osiągnąć – jak zapewne rozumie każdy z czytelników - gdy sportowców nie wpuszcza się zbyt często na teren stadionu. Burmistrz miasta nie reaguje, kierownik ma się dobrze, pobiera pensję. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Obaj są z siebie zadowoleni. Tylko dziwnym trafem piłka nożna w Brzegu Dolnym zeszła do poziomu klasy okręgowej, czyli 6. ligi. Inne dolnośląskie miasta o porównywalnym potencjale ludnościowym i zbliżonej bazie sportowej od lat mają swoje drużyny o dwie klasy wyżej.

Gonimy świat biegnąc do tyłu
To przykład jednej z chorób toczących polski sport. Również z tej przyczyny nie tylko w KP Brzeg Dolny, ale niemal bez wyjątku w całej Polsce szkolenie młodych piłkarzy przyjęło pozycję zapaśniczą – leżenie na łopatkach. O salach gimnastycznych zamkniętych po godzinie 15 słyszałem wielokrotnie w różnych miejscach Dolnego Śląska. Dla dyrektorów niektórych szkół aktywność sportowa dzieci jest utrapieniem, dodatkowym kłopotem na głowie.
Jeżeli przy takim nastawieniu kiedykolwiek uda się nam dogonić sportowy świat, będzie to wydarzenie bez precedensu. Jeżeli stworzymy system szkolenia, który urodzi generację piłkarzy tak dobrą, jak ta, do której należał Grzegorz Lato, jako naród zasłużymy na zbiorową nagrodę Nobla za wybitny wkład w rozwój ludzkości w aż dwóch dziedzinach: w sporcie (specjalnie dla nas ją powołają) i ekonomii. Za maksymalne zyski przy minimalnych nakładach.
I może wreszcie na stadionach świata będzie słychać nie tylko triumfalne: Viva España! Forza Italia! Allez les Bleus! Deutschland, Deutschland!, ale przede wszystkim Polska! Biało-Czerwoni! …. Hm, … Wróćmy do rzeczywistości… Do zjazdu PZPN i wyborów nowego prezesa pozostały 22 dni.