poniedziałek, 23 lutego 2015

TOWAR NIEKUPIONY, ALE WŁASNY

W coraz bardziej zwariowanym świecie to media często dyktują warunki. W pogoni za oglądalnością i zyskiem dochodzi jednak do sytuacji kuriozalnych. Takich, jak w trakcie tenisowego turnieju we Wrocławiu.

Po 6 latach do Wrocławia wrócił duży tenis. Turniej rangi challenger to wprawdzie nie ATP, ale piłkę trzeba odbijać bardzo sprawnie, by sobie w nim poradzić. Potwierdzają to choćby przykłady polskich czołowych graczy Łukasza Kubota i Michała Przysiężnego, którzy mimo gry „w domu” odpadli już w pierwszej rundzie. A pojedynki półfinałowe i częściowo finał były zagrane na dobrym poziomie.
Półfinały w znacznej części widziałem, o finale mówię opierając się na innych relacjach. Finału bowiem nie oglądałem, choć przyjechałem do wrocławskiej hali Orbita z reporterską ekipą. Nie oglądałem, bo nie zostałem wpuszczony.
Już na 3 tygodnie przed turniejem potwierdzałem u organizatorów czy będę mógł filmować mecze i emitować relacje na antenie TVP. Otrzymywałem informacje – także jeszcze w trakcie sobotnich półfinałów – że wprawdzie transmisję przeprowadza stacja Polsat, ale ekipa TVP również może nagrywać materiał. Na potrzeby 50-sekundowego newsa szybko się uwinęliśmy. Nikt nie zwracał się do nas, byśmy zaprzestali filmowania lub zmienili miejsce przebywania z kamerą. Dlatego olbrzymim zaskoczeniem była dla nas postawa ochroniarzy w niedzielne popołudnie, którzy zakazali nam wejścia do hali. 3 fragmenty z całej mojej próby wyjaśnienia sytuacji są szczególnie interesujące i wiele mówiące.

1.Chłoptaś z Polsatu komunikując się telefonicznie z kimś ze swojej stacji stwierdził, że „ma problem z Publiczną”. Ponieważ szybko odszedł, nie zdążyłem mu wyjaśnić, że używanie takiego języka w relacjach publicznych świadczy wyjątkowo źle o nim, jego intelekcie, jak i o jego pracodawcy.
2.Po chwili organizatorzy dostarczyli jakiś niepodpisany świstek papieru będący podobno umową będącą zobowiązaniem stacji Polsat i organizatorów turnieju do przeprowadzenia transmisji z półfinałów i finałów turnieju. Punkt 6. tego czegoś mówił o przekazaniu Polsatowi praw telewizyjnych i marketingowych do …. fragmentów widowiska. Z uśmiechem wskazałem organizatorom, że chyba nie potrafią czytać zapisów prawnych. Niech Polsat sobie bierze te fragmenty. TVP – reprezentowana przez ekipę zdjęciową – weźmie sobie kilka innych fragmentów. Nasze pertraktacje jakoś nie spotkały się w jednym punkcie.
3.Nie spotkały się, bo jak stwierdził jeden z organizatorów „musi się podporządkować Polsatowi, bo Polsat robi im przysługę”.

Tak nieprofesjonalna finalizacja naszych wcześniejszych ustaleń sprowadza się do interesującej konkluzji: czy jednak w tej sytuacji – przy braku wyłączności Polsatu do przekazywania relacji z tej imprezy – relacja z turnieju na antenie TVP nie jest przypadkiem „robieniem” przysługi organizatorom turnieju? Było taką przysługą, i mimo zaangażowania środków (wysłanie ekipy zdjęciowej) nie doczekała się ona spodziewanej reakcji organizatorów turnieju. W tej sytuacji w niedzielnym programie sportowym TVP Wrocław nie było żadnej wzmianki o turnieju.
Oburzenie, a przy tym pusty śmiech budzi też fakt dysponowania publicznymi środkami. Na antenie TVP emitowane były spoty reklamowe zachęcające do przyjścia na tenisowe mecze. Gratuluję rzetelnego dysponowania pieniędzmi podatników.
Można powiedzieć, że wydarzenie we Wrocławiu jest jakby kontynuacją rywalizacji obu stacji telewizyjnych o prawa do pokazywania światowych wydarzeń w siatkówce. Wojna na górze, wojna na dole. Tylko dlaczego jednocześnie konsekwencje ponosi widz, Polak, który nie otrzymuje informacji? Ekipa TVP nie przyjechała do Orbity robić transmisji, ani nawet obszernego reportażu. Przyjechała zrobić krótkiego newsa na 1,5 minuty. Podobne do tego zachowania władz i pracowników Polsatu w przeszłości spowodowały, że zrezygnowałem z dekodera Polsatu i o nim zapomniałem. Ale Polsat nie daje zapomnieć o sobie.
Aby przeciwdziałać takim zachowaniom i działać jednocześnie na korzyść jak największej liczby odbiorców, ważne są wiedza i doświadczenie organizatorów wydarzeń sportowych w dysponowaniu prawami telewizyjnymi i marketingowymi. Większość z nich taką wiedzą i doświadczeniem pochwalić się nie może, co widać na przykładzie innych dyscyplin.

Tomasz Wlezień

TAK NIEWIELU UCZYNIŁO TAK WIELE

Piłka ręczna. Po 6-letniej przerwie znów jesteśmy wśród najlepszych drużyn świata piłkarzy ręcznych. Mamy powód do dumy. Jeśli spojrzeć w podstawy tego wyniku, już powody do dumy są znacznie mniejsze.

Nie wierzyłem w dobry wynik polskiej reprezentacji w Katarze. Wierzyłem natomiast w walkę, bo tę nasi zawodnicy zawsze zapewniają. Była walka do końca, olbrzymi charakter, determinacja, a dzięki nim był też dobry wynik. Polscy piłkarze ręczni pokonali Hiszpanów w ostatnim meczu i zostali brązowymi medalistami Mistrzostw Świata. A ja jednocześnie miałem przyjemność przeżywać emocje meczu z ówczesnymi jeszcze mistrzami w miejscu niedostępnym dla większości dziennikarzy i kibiców polskiej reprezentacji. W domu Jacka Będzikowskiego, drugiego trenera polskiej reprezentacji.

Pozytywne emocje budują sukces
-W tej kadrze jest świetna atmosfera – zapewnia pani Jolanta, żona Jacka seniora. Wie o czym mówi, bo spędziła kilka pierwszych dni z reprezentacją w Katarze. W trakcie ostatniego meczu ściskała kciuki przed telewizorem tak mocno, że na pewno pomogło to walczącym Polakom. To kibicowski wulkan, który zwielokrotnia każdą boiskową sytuację. – Od początku wierzyliśmy w sukces – mówił tuż po meczu Jacek junior, także piłkarz ręczny, występujący w I-ligowej Siódemce Miedzi Legnica. W trakcie transmisji rzeczywiście ani razu nie narzekał. Dopingował, ale też chłodno analizował co się dzieje na boisku.
Polacy rzucili się na Hiszpanów w dogrywce niczym husaria pod … no nie wiem gdzie, bo akurat husaria nigdy z Hiszpanami nie walczyła. J To był więc chyba ten pierwszy raz. A przy tym jakich miała kibiców! Jolanta i Jacek junior. A razem z nimi Bartek, Anna i Julia Smoliczowie, przyjaciele domu państwa Będzikowskich. Dawno nie uczestniczyłem w takim sympatycznym i spontanicznym spotkaniu kibiców dopingujących swój zespół.
5 minut po zakończeniu spotkania zadzwonił telefon pani Jolanty. Zażartowałem, że pewnie dzwoni Jacek senior… To rzeczywiście był drugi trener reprezentacji. W chwili także dla niego wyjątkowej chciał jak najszybciej podzielić się radością z najbliższymi. To też pokazuje, jak duży jest to sukces. I jak bardzo w jego osiągnięciu pomagają pozytywne emocje i wsparcie najbliższych.

Przez trudy do gwiazd
Choć polska kadra nie miała łatwej drogi do medalu, jakby wbrew przeciwnościom po niego sięgnęła. O tym, że na turniej nie wyleczy się Jakub Łucak, nasz bohater Mistrzostw Europy sprzed roku, było wiadomo od dawna. Przed niedawnymi Mistrzostwami Świata kontuzji doznał podstawowy rozgrywający reprezentacji Bartłomiej Jaszka. W trakcie turnieju – w dużym stopniu go zastępujący Krzysztof Lijewski. Były też urazy innych graczy. – Reprezentacja jest tak ustawiona przez trenerów, głównie przez Michaela Bieglera, żeby potrafiła sobie radzić bez liderów – mówiła w trakcie meczu z Hiszpanami Jolanta Będzikowska.
Było to widać również w  tym pojedynku. Michał Szyba turniej oglądał głównie z ławki rezerwowych. Sporo się chyba nauczył, bo gdy wyszedł w ostatnim meczu, był dla Hiszpanów jak surowy nauczyciel. Rzucił 8 bramek, i to w stylu godnym mistrza świata.
Koledzy mu ufali, podawali piłkę, a on zaufanie odwzajemniał. To jedna z naszych nadziei na kolejne lata. Szyba będzie próbował unieść duży ciężar, bo przyszłość ma ciemne barwy, nawet raczej nie brązowe ;-)

Stara gwardia
Sukcesu w Katarze nie byłoby bez graczy bardzo doświadczonych, którzy wiedzą jak wygrywać najważniejsze mecze i iść dalej, coraz dalej w turniejowej drabince. Wspomniany już Krzysztof Lijewski to trzykrotny medalista Mistrzostw Świata. Ma srebro z 2007r, oraz brązy z 2009r. i 2015r. Jest więc jednym z kilku piłkarzy najbardziej utytułowanych w historii polskiej piłki ręcznej. Obok: braci Bartosza i Michała Jureckich, Sławomira Szmala i Karola Bieleckiego (którzy także mają po 3 medale MŚ).
Stara gwardia jednak się starzeje i coraz trudniej jej walczyć na najwyższym poziomie. Bartosz Jurecki wrócił do Głogowa, w którym z zespołem Chrobrego w 2006 roku świętował wicemistrzostwo Polski, po dziewięciu latach spędzonych w niemieckim SC Magdeburg. Poza argumentami rodzinnymi trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że podstawowy kołowy brązowych medalistów mundialu powinien być rozchwytywany na transferowej giełdzie najlepszych lig Europy. Mimo to cieszmy się z jego powrotu na Dolny Śląsk. Poza trenerem Jackiem Będzikowskim będzie to obecnie jeden z dwóch związków naszego regionu z piłką ręczną na najwyższym poziomie.

Mało następców
Niestety, od wielu już lat nasze zespoły zajmują miejsca w dolnej połowie tabeli polskiej PGNiG Superligi Mężczyzn. Śląsk Wrocław jeszcze walczy, by uniknąć spadku do I ligi. Niewiele lepsze jest Zagłębie Lubin, a w środku tabeli usadowił się wspomniany Chrobry. Próbując poprawić sobie humor możemy powiedzieć, że wśród obecnych medalistów aż 4 było w przeszłości związanych z klubami z Wrocławia, Lubina i Głogowa: Lijewski, Mariusz Jurkiewicz i bracia Jureccy. Ale oni odeszli do lepszych klubów, a następcy już nie mają tych umiejętności. Niewiele jest też klubów szkolących młodzież. – Chciałam zapisać córkę do sekcji we Wrocławiu. Znalazłam … jedną – z goryczą w głosie informuje Jolanta Będzikowska. Przy okazji niedawnych mistrzostw pojawiły się również interesujące zestawienia. W Polsce zarejestrowanych jest niespełna 19 tysięcy piłkarzy ręcznych (kobiet i mężczyzn). W 66-milionowej Francji tę dyscyplinę uprawia niemal 500 tysięcy. Dlatego to reprezentacja znad Sekwany jest już 5-krotnym mistrzem świata. Na tym przykładzie wyczyn polskiego zespołu nabiera dodatkowej wartości. Tak niewielu uczyniło tak wiele.
Tomasz Wlezień

piątek, 23 stycznia 2015

MOŻE NAD MORZEM WIĘCEJ MOŻE?

Wszystko wreszcie się skończyło. Sebastian Mila podpisał w czwartek umowę z Lechią Gdańsk. Uważam, że to dobry wybór; że to dobrze, że opuścił Śląsk Wrocław.

Jesienny serial w odcinkach pod tytułem „Cała Polska kocha Sebastiana Milę” – po strzelonym Niemcom golu - miał na przełomie roku kontynuację. Sebastiana pokochała także Lechia Gdańsk, postanowiła więc go sprowadzić nad morze. Jednak zawodnika obowiązywał jeszcze przez 1,5 roku kontrakt ze Śląskiem Wrocław. Mila musiał podjąć decyzję, ale porozumieć się musiały także kluby.
To swoiste przeciąganie liny „kto silniejszy” miało raczej przewidywalny przebieg. Sebastian Mila nigdy nie ukrywał, że Lechię Gdańsk darzy wyjątkowym uczuciem. Zawsze grał z opaską na nadgarstku w jej barwach. W niej grał w zespole juniorów i startował do dorosłej kariery jeszcze w latach 90. W niej chciałby zakończyć karierę. Gdy tylko pojawiła się propozycja przejścia do zespołu z Gdańska, było wiadomo już na starcie, że piłkarz jest bardziej na „tak” niż na „nie”. Pomimo wielu sezonów spędzonych we Wrocławiu, odniesionych sukcesów, świetnej formy wypracowanej w 2014r. pod okiem trenera Tadeusza Pawłowskiego i jego sztabu szkoleniowego. 

Moją uwagę zwróciło zachowanie Sebastiana przed meczem Śląska z Lechią 25 października 2014r. w Gdańsku. Po treningu, jeszcze we Wrocławiu, podszedł do naszej ekipy reporterskiej, przywitał się z sympatią. Gdy jednak usłyszał, że chcę go zapytać o Lechię Gdańsk, odmówił i szybko poszedł do szatni. Wtedy jeszcze nikt nie mówił o zainteresowaniu Lechii. Co jednak nie oznacza, że nie było pierwszych przymiarek. Wówczas zaskoczyła mnie reakcja Sebastiana, bo on raczej nie odmawia wywiadów. Nawet gdy mecz mu nie wyszedł, nawet gdy drużyna zagrała słabo.

W listopadzie rozpoczęły się rozmowy klubowych działaczy. Efektem jest zmiana przez piłkarza klimatu z dolnośląskiego na morski. W Lechii Sebastian otrzymał do podpisu umowę na 3,5 roku (pierwotnie mówiono o 5,5 roku), za bardzo dobre pieniądze. W mediach, na forach internetowych pojawiły się informacje, że za sam podpis otrzymał 1,4 mln zł (zapewne do podziału z agencją menedżerską), oraz 2 mln zł za każdy rok obowiązywania umowy. Jeżeli rzeczywiste warunki nie będą aż tak dobre, to i tak można przyjąć, że jak na sytuację w polskim futbolu będą bardzo wysokie. Mila raczej został najlepiej opłacanym piłkarzem w polskiej lidze, bo Miroslav Radović w Legii Warszawa zarabia około 1 mln zł rocznie. A przy tym po zakończeniu kariery ma pozostać w strukturach klubu jako pracownik.

Śląsk prawdopodobnie zarobi na sprzedaży zawodnika około 1 mln 300 tys. złotych. – Nigdy nie ujawniamy negocjowanych kwot – sumy tej nie potwierdza Michał Mazur, rzecznik prasowy Śląska. Śląsk na pewno otrzymał co najmniej 1 mln zł, zyskując jednocześnie … skreślenie Sebastiana Mili z listy płac, co w przypadku spłacającego jeszcze stare długi wrocławskiego klubu jest równie ważne. – Trener Tadeusz Pawłowski po ostatnim meczu kontrolnym z Górnikiem Łęczna zapewniał, że już za miesiąc wszyscy będą zaskoczeni, jak gra Peter Grajciar, następca Mili. Zadaniem trenera jest tak przygotować zespół, by poradził sobie bez jednego ze swoich dotychczasowych liderów – to kolejne słowa rzecznika.

Mila to piłkarz w polskiej lidze nietuzinkowy. W ekstraklasie zagrał 264 mecze, zdobywając w nich 47 bramek. Dotychczas wystąpił też w 34 spotkaniach pierwszej reprezentacji Polski strzelając w nich 8 bramek. Jego kariera jednak zbliża się do końca. W lipcu piłkarz skończy 33 lata. Mimo to Tadeusz Pawłowski zapewnia, że Sebastian może na wysokim poziomie grać jeszcze przez 3 lata. Trener Śląska Wrocław pracował z zawodnikiem przez rok, więc wie co mówi. To oznacza, że może być ważnym graczem zespołu z Gdańska do końca obowiązywania umowy

Coś mi jednak mówi, że niemiecka agencja menedżerska, będąca właścicielem Lechii, nie kupuje Mili tylko dla Lechii. Sebastian to sympatyczny człowiek, ale jednocześnie dobry, stanowczy lider drużyny. W gdańskim klubie będzie musiał poukładać grę zarówno piłkarzy już doświadczonych, sprowadzonych do Gdańska w ostatnich miesiącach, jak i młodych. Wszystko po to, by klub mógł ich korzystnie wkrótce sprzedać. A jeśli jeszcze pojawi się jakiś zafascynowany piłką szejk z wypchanymi petrodolarami kieszeniami, albo chiński krezus, będący pod wrażeniem kolejnych goli Mili w reprezentacji Polski, a nawet jej całkiem prawdopodobnego (z obecnej perspektywy) awansu do Mistrzostw Europy, to może i sam Sebastian wybierze się za granicę. Choć sparzony po doświadczeniach w Austrii Wiedeń i Norwegii (Valerengens IF Oslo) raczej wyraźnie dawał do zrozumienia, że wojaże już mu nie w głowie, to czas, i dobra gra, mogą leczyć rany.

Śląsk nie jest już drużyną, która źle funkcjonuje bez Sebastiana Mili. Praca trenera Pawłowskiego i jego sztabu podniosła zarówno poziom zespołu, jak i samego Sebastiana, ale przy tym ograniczyła wpływ Mili na drużynę. Poczucie utraconej szansy wyższych zarobków, poprawy sytuacji swojej rodziny, bycia w pobliżu tej rodziny mieszkającej w Koszalinie, a także poprowadzenia na boisku tak bardzo cenionego przez siebie klubu odbiłoby się negatywnie na sportowcu. Mogłoby też źle wpłynąć na drużynę Śląska.

Sebastian odszedł, ale podziękujmy mu za 6,5 roku gry w koszulce Śląska. Zasługuje na szacunek. Mila w tym czasie stał się twarzą wrocławskiego klubu. Zdobył z nim Puchar Ekstraklasy, Superpuchar Polski, 3 medale Mistrzostw Polski: srebrny, złoty i brązowy. Mistrzostwo Polski z 2012r. jest dopiero drugim w historii wrocławskiego klubu. Mila stał się jednym z największych zawodników w dziejach Śląska. A mimo to nie będzie jego ikoną. Kimś takim, jak choćby Tadeusz Pawłowski, Ryszard Tarasiewicz, Janusz Sybis, którzy także po zakończeniu zawodniczych karier pracowali w klubie przy Oporowskiej. Śląsk musi o takie osobowości zabiegać tu, we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku. Tylko bowiem dla mieszkańców tego regionu Śląsk to coś więcej niż tylko kolejny klub. Tak, jak Lechia dla Sebastiana Mili
Tomasz Wlezień

poniedziałek, 12 stycznia 2015

KTO WAŻNIEJSZY: TELEWIZJA CZY PODATNIK?


Fot. Archiwum Onet
W siatkówce jesteśmy najlepsi na świecie. Do najlepszych kibiców dołączyli zawodnicy. Polska reprezentacja mężczyzn zdobyła we wrześniu tytuł mistrza świata. Grzejemy się w blasku złota. Mimo to nie minął niesmak po telewizyjnym przekazie. Problem ma głębsze korzenie, niż przedstawiły media.

Kontynuacją, a jednocześnie kwintesencją narodowej dyskusji czy przekazy z Mistrzostw mogą być emitowane wyłącznie w kanałach płatnych stacji Polsat, była wymiana stanowisk między osobami pracującymi dla Polsatu i TVP. Skalę emocji i zacietrzewienia doskonale obrazuje fakt, że w imieniu obu stacji wypowiadali się nie tylko zarządzający, ale również dziennikarze, obnażając braki intelektu i inteligencji emocjonalnej. Ale zacznijmy od meritum, czyli jak doszło do zakodowania przez Polsat meczów imprezy rozgrywanej w Polsce.

Cena nie Czyni Cudu
Prywatny nadawca na zakup od Międzynarodowej Federacji Siatkówki (FIVB) praw do przekazu telewizyjnego, reklamowych i marketingowych wydał podobno 15 mln Euro. Przy obecnej relacji walut dałoby to około 60 mln zł. Jeśli do tej sumy dodamy koszty produkcji telewizyjnego sygnału, stacja musiała wydać prawdopodobnie około 75 mln zł. To szacunek jednego z ekspertów rynku mediów, ale niepotwierdzony.
To ogromna suma, ale w 2008 roku zarządzający stacją mieli prawo przypuszczać, że przez 6 lat sytuacja gospodarcza w Polsce znacząco się poprawi. A przecież już wówczas nasza gospodarka była na fali wznoszącej. Euro kosztowało – co niewielu pamięta – nieco ponad 3 zł, a nie 4 zł, jak obecnie. Jest różnica gdy przelewa się na konto FIVB równowartość 45-47 mln zł, a 60 mln zł. Przy tym kryzys w Europie dopiero się zaczynał i analitycy, a za nimi główne polskie oraz zagraniczne media (a więc także Polsat) nie pokazywały możliwości pojawienia się aż tak poważnych jego konsekwencji, jakie z czasem zaczęły się ujawniać. Wręcz przeciwnie: nowa zielona wyspa kwitła.
- Gdyby tylko udało się wyjść w okolicach zera z reklamą, to na pewno nie zamknęlibyśmy turnieju w serwisach płatnych – tłumaczył niedawno strategię Polsatu Dominik Libicki, prezes grupy Cyfrowy Polsat. Nota bene właśnie odszedł z firmy, co z dużym prawdopodobieństwem można wiązać z opisywaną sytuacją.
Szacunki specjalistów z rynku mediów są jednak bezwzględne. Oceniają oni, że podobną sumę zarobiła na reklamach TVP transmitując mecze Euro 2012. Tylko że piłkarski turniej Mistrzostw Europy to zupełnie inna półka niż siatkarskie Mistrzostwa Świata. Wystarczy porównać oglądalność. Spotkania piłkarskie średnio obejrzało około 7 mln widzów. Na taki czas antenowy łatwiej skusić reklamodawców, a i cena spotów reklamowych może być wysoka. TVP zaprezentowała 4,2 tys. spotów reklamowych. Ich średnia cena była bliska 20 tys. zł.
Polsat ze swoją siatkarską ofertą nie miał szans na zbliżenie się do takiego wyniku. Popatrzmy: spotkanie Polska – Serbia, otwierające turniej, obejrzało 4,7 mln widzów tylko dlatego, że zostało wyemitowane w otwartym kanale. Kolejne, już kodowane spotkania, oglądało poniżej 2 mln kibiców. Przy najbardziej korzystnym dla prywatnej stacji scenariuszu do domknięcia budżetu brakowałoby co najmniej 30 mln zł. Tak oceniają analitycy.
Polsat miał więc niewielkie szanse wyjść na zero, a tym bardziej zarobić. W tej sytuacji już dawno musiała powstać myśl, by zakodować transmisje. Sprzyjała temu luka w prawie, prosty efekt działalności rządu Donalda Tuska i Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

Polityka miesza w sporcie
Marian Kmita, pochodzący z Brzegu Dolnego, także mojego rodzinnego miasta, dyrektor do spraw sportu Polsatu, tłumaczył w mediach, że ze wsparcia stacji przy finansowaniu produkcji telewizyjnego sygnału rezygnowały spółki Skarbu Państwa. Miał je do takiego kroku - zdaniem Kmity - przekonywać premier Donald Tusk. Być może to prawda. Może tu leży odpowiedź na zastanawiającą bierność Ministerstwa Sportu i Turystyki, przekazującego publiczne pieniądze bez egzekwowania celowości ich wydatkowania przez Polski Związek Piłki Siatkowej. Tutaj warto zwrócić uwagę na 3 aspekty:

1.wypowiedź Kmity wskazuje, że głównym kierunkiem Polsatu przy budowaniu budżetu obsługi medialnej Mistrzostw było pozyskanie pieniędzy od spółek Skarbu Państwa. Słaby to pomysł, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że impreza o randze globalnej organizowana w Polsce jest jedną z niewielu okazji pokazania się polskim firmom globalnemu odbiorcy.
2.z trzech największych stacji telewizyjnych w Polsce dwie (TVP i TVN) w dużym stopniu finansowane są przez środki rządowe, a co za tym idzie - prowadzą przekaz informacyjny korzystny dla rządu. Polsat jest bardziej niezależny, i poniósł za to swoistą „karę”. Przed kilku laty ten sam premier Tusk bez żadnych wątpliwości wspominał, że można nie płacić abonamentu na Telewizję Publiczną. Jak to mówią, łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
3.kulisy otrzymania przez Polsat praw telewizyjnych do nadawania relacji z Mistrzostw są dosyć niejasne. Nie było przetargu, ani otwartego konkursu ofert. Inne stacje niby mogły się zgłosić, ale to z Polsatem światowa federacja siatkarska FIVB prowadziła negocjacje. Dziś nie wiemy, czy udział większej liczby stacji podniósłby cenę praw telewizyjnych, ale można przyjąć, że tak. Polsat powinien wiedzieć na co się decyduje, a po wydarzeniach już wiemy, że nie wiedział. To kolejny minus dla stacji. Nie możemy przy tym wykluczyć, że prowadząc codzienną obsługę reklamową rynku, Polsat miał wstępne zapewnienia dużych firm o zainteresowaniu siatkarskim mundialem. Nie miał jednak planu awaryjnego, lub został zaskoczony gdy było już późno na zmianę strategii obsługi Mistrzostw.

Emocje zamiast faktów
Niejasność negocjacji związanych z nabyciem telewizyjnych praw potwierdza moim zdaniem - wprawdzie nie wprost - skala emocji wyrażanych w trakcie wymiany „uprzejmości” między Polsatem a TVP. Nie znam prawdziwych kulis kontaktów obu stacji. Wychodzę jednak z założenia, że informacje, które przedostały się do mediów, były zbyt jednostronne i wybiórcze, by ujmowały całość problemu w prawdziwym świetle. Podawane przy tym były zgodnie z założeniem „każda sroka swój ogonek chwali”.
Jednocześnie niektóre wypowiedzi przedstawicieli obu stacji świadczą o niezbyt wysokim potencjale intelektualnym. Polecam je przeczytać i spokojnie zanalizować. Choćby wypowiedź Mateusza Borka z Polsatu, traktującą o TVP, a podaną na profilu społecznościowym: „Populistyczny bełkot. Niech dalej wydają miliony na komercyjne formaty typu Voice of Poland. Dostali ofertę na otwartą antenę”. Borek w ten sposób mówi o możliwości odsprzedania przez Polsat części praw do przekazywania relacji z Mistrzostw.
„Kolega” Borek, pisząc taką głęboko przemyślaną myśl, zamiast pozostać w sferze rozważań o siatkarskim mundialu i podać o jaką sumę chodzi, zaczął analizować plany konkurencyjnej stacji, która z przyczyn ekonomicznych i krótkiego czasu na podjęcie decyzji nie musiała przyjmować każdej takiej propozycji. Przy tym publiczna telewizja otrzymała tę propozycję już w czasie, gdy plany marketingowe Polsatu zaczynały się walić, więc zarządzający stacją rozpoczęli rozważać pomysł zakodowania przekazu. Nie widzę powodu, dla którego publiczny nadawca miałby ratować budżet prywatnego konkurenta publicznymi pieniędzmi, za stawkę podyktowaną przez prywatną firmę. To zdaje się rozeźliło polsatowców. Weszli więc w ton cytowanego wyżej wpisu wypowiedzi Borka. Trudno się dziwić, że po pewnym czasie dyskusja prowadzona przez kilkanaście osób zeszła do przywołanego w niej poziomu programu „Żona dla rolnika” z anteny TVP.
Ale i przedstawiciel stacji publicznej, Marian Kubalica – pełniący funkcję zastępcy szefa sportu w TVP – palnął na koncie twitterowym po przegranym przez Polskę meczu z USA: „Napompowany niebotycznie balon pn. reprezentacja Polski w siatkówce właśnie pękł”. Po czym ze znawstwem dodał: „Zdaje się, że kończy się sen o potędze polskiej męskiej siatkówki. Właściwe mistrzostwa dopiero się zaczynają”.
Już tylko te wypowiedzi, choć nie stanowiące bezpośredniej wymiany zdań, pokazują, że niektórzy przedstawiciele mediów powinni mieć zakaz wypowiadania się w sprawach, które ich przerastają. Zgodnie z zasadą, że jeżeli milczysz, to tylko uchodzisz za głupka. Jeżeli zaczynasz się odzywać, rozwiewasz wszelkie wątpliwości. Szeroki przegląd wymiany zdań obejrzeć można tutaj: http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/dziennikarze-polsatu-i-tvp-kloca-sie-o-siatkarskie-transmisje-populistyczny-belkot-dlaczego-kodujecie
Warto przy tym dodać, że Polsat sprzedał licencje na pokazywanie części spotkań aż 166 krajom. Już tylko ich liczba wskazuje, że szukał pieniędzy także w regionach świata, w których siatkówka jest sportem trzeciorzędnym. Zapewne nie uzyskał stamtąd znaczących finansów. Ale na przykład w Niemczech, a z reprezentacją tego kraju graliśmy w półfinale, turnieju nie można było oglądać.

Komu służy Ministerstwo?
Na długo przed opisywanymi wyżej wydarzeniami Polsat szukał sponsorów i reklamodawców, Polski Związek Piłki Siatkowej zajmował się stroną organizacyjną. Wynegocjował między innymi olbrzymie środki od miast, w których rozgrywane były mecze. Katowice zapłaciły 10 mln zł, Wrocław wydał 8 mln zł, a Łódź do Mistrzostw dołożyła 7 mln zł. A przecież jeszcze były Bydgoszcz i Warszawa. Dlatego w miastach-gospodarzach trzeba było rozegrać określoną liczbę meczów, by władze samorządowe były zadowolone. To dlatego przebieg turnieju był taki dziwny, podzielony na jakieś niezrozumiałe fazy. Tym bardziej, że meczów nie można było obejrzeć w ogólnodostępnym kanale telewizji.
Jak twierdzi osoba znająca kulisy organizacji MŚ, zebrane około 30 mln zł od samorządów powinny trafić do Polsatu, czyli właściciela praw marketingowych i reklamowych. Ale kasę zgarnął … Związek. Podobno spowodowało to zacięty spór. Jego wynikiem było oddanie przez PZPS telewizyjnemu nadawcy części finansów, prawdopodobnie jednak mniejszej niż połowa. Następstwem konfliktu była beznadziejna kampania informacyjna w polskich miastach. Jeżdżąc po Wrocławiu i nagrywając materiały sportowe właściwie nie widziałem działań marketingowych związanych z turniejem.
Mieliśmy więc turniej, o którym niewiele wiedzieliśmy, i którego właściwie nie było widać. To wszystko pomimo tego, że w organizację zostały zaangażowane ogromne publiczne środki, rządowe i samorządowe.
Ponadto Ministerstwo Sportu i Turystyki na przygotowania naszej reprezentacji przeznaczyło
3 mln zł. W ten sposób pośrednio było zaangażowane w organizację turnieju. Ministerstwo działa dzięki pieniądzom pochodzącym z podatków. Skoro więc Polacy nie mogli oglądać spotkań siatkarskiej imprezy w ogólnodostępnym kanale, interes polskiego podatnika nie został należycie zabezpieczony. Polsat jest prywatnym nadawcą. Należy więc zadać pytanie: Czy jest to interes państwa? Dlaczego polski rząd pośrednio wspiera prywatne przedsięwzięcia?

Pieniądze bezcelowe
W skali budżetu państwa 3 mln zł nie są wielką sumą. Można byłoby przyjąć, że dobry występ reprezentacji w imprezie zorganizowanej w naszym kraju byłby właśnie tym zaspokojeniem narodowego interesu. Mimo to takie wyjaśnienie należy uznać za niewystarczające. - Ponadto na samą imprezę MSiT przekazał kwotę dotacji w wysokości 3 500 000 złotych. Na mocy obowiązującego prawa kwoty te zostały przekazane Polskiemu Związkowi Piłki Siatkowej – mówi Katarzyna Kochaniak, rzeczniczka Ministerstwa. Jednocześnie wymienia rodzaje partycypacji MSiT w organizację MŚ: - Środki z przyznanej dotacji na mistrzostwa świata można przeznaczyć m.in. na: wynajem obiektów wraz z kosztami wynikającymi z wymogów określonych przepisami o bezpieczeństwie imprez masowych; pokrycie kosztów organizacji imprezy określonych wymogami przepisów międzynarodowych federacji sportowych, organizację transportu zawodników, osób towarzyszących, gości, sprzętu czy koszty produkcji sygnału emisyjnego TV lub inne formy prezentacji imprezy, w szczególności filmy, wideoklipy, audycje radiowe.
To stanowisko MSiT już sporo wyjaśnia, ale warto dodać, że dotacje tego Ministerstwa dla PZPS związane z organizacją Mistrzostw Świata nie były jedynymi w ostatnich latach. Każdego roku przeznacza ponad 30 mln zł dla całej dyscypliny. Na przykład tylko od 2010r. przekazało Związkowi ponad 103 mln zł.

Polacy, nic się nie stało
Puenta pani rzecznik jest jeszcze dobitniejsza. - Decyzja, na który z celów zostanie przeznaczona dotacja, należy w tym przypadku jedynie do Polskiego Związku Piłki Siatkowej, nie zaś do Ministerstwa Sportu i Turystyki. Należy jednocześnie podkreślić fakt, że w lipcu 2013 roku podczas uzgodnień nad rozporządzeniem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji finały i półfinały oraz mecze z udziałem reprezentacji Polski siatkarzy i siatkarek rozgrywane w ramach mistrzostw świata i Europy zostały wskazane jako ważne wydarzenia o dużym stopniu zainteresowania społecznego, mające wpływ na życie społeczne, gospodarcze i polityczne – mówi przedstawicielka Ministerstwa Sportu i Turystyki.
To zdanie wskazuje po pierwsze, że MSiT zrzuca z siebie odpowiedzialność za złe gospodarowanie publicznymi środkami, po drugie zaś, że odpowiedzialność składa na KRRiT. Konsekwencją interpretacji pani rzecznik jest sugestia, że decydująca faza Mistrzostw oraz wszystkie mecze polskich siatkarzy powinny być dostępne dla wszystkich Polaków. Skoro nie były, to można wnioskować, że Polsat naruszył prawo. Ale tak nie było, ponieważ uzgodnienia, o których mówi pani rzecznik, to w wersji ostatecznej zaledwie rozporządzenie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, złożone 8 sierpnia 2014 roku na ręce Stałego Przedstawiciela RP przy Unii Europejskiej i przekazane do Komisji Europejskiej. Zawierało ono polską listę ważnych wydarzeń, zgodnie z art. 14 ust. 2 dyrektywy 2010/13/UE o audiowizualnych usługach medialnych.

Ustawa do poprawki
To zaledwie początek próby zmiany obecnego stanu prawnego, bowiem w obowiązującej ustawie o radiofonii i telewizji (art. 20b ust. 2) na liście ważnych wydarzeń, które należy pokazywać w ogólnodostępnych kanałach, głównie znajdują się transmisje z letnich i zimowych Igrzysk oraz meczów piłkarskich reprezentacji Polski. Nie ma natomiast meczów w siatkarskich mistrzostwach świata mężczyzn. A to ustawa jest aktem prawnym wyższego rzędu niż jakieś uzgodnienia. Komisja Europejska miała 3 miesiące na zapoznanie się z notyfikacją badając zgodność listy ważnych wydarzeń z prawem unijnym. Polsat wykorzystał więc lukę w prawie umieszczając transmisje w płatnych kanałach.
Wprawdzie trwają już prace nad nowelizacją ustawy, zgodnie z którą wszystkie transmisje z udziałem polskich reprezentacji mają być pokazywane w ogólnodostępnych kanałach, ale można oczekiwać, że zmiany wejdą w życie najwcześniej w 2015r. To jednak wcale nie musi oznaczać całościowego rozwiązania problemu. Polsat bowiem jeszcze w 2014r. kupił na wyłączność wszystkie mecze polskiej reprezentacji piłkarskiej na lata 2014 - 2017. W tym pakiecie są eliminacje piłkarskich mistrzostw Europy wraz z turniejem finałowym we Francji w 2016 roku oraz eliminacje mistrzostw świata w 2018 roku w Rosji. Polsat kupował je w innym stanie prawnym, więc nie ma pewności czy wszystkie mecze pokaże w kanałach ogólnodostępnych. Na razie nie wiemy które spotkania będą dostępne w pasmach kodowanych, a które w otwartym. Co interesujące, turniej finałowy mistrzostw świata w 2018r. pozostanie nadal na antenie TVP. Zapewne antenie otwartej, choć kto wie, co będzie za 3,5 roku?

Tajemnice Ministerstwa
Wróćmy do wrześniowych siatkarskich Mistrzostw Świata. Ministerstwo nie podjęło skutecznych działań, które zmieniłyby tę sytuację. Dawało pieniądze podatników, a PZPS mógł z nimi robić co chce. Dlaczego Polacy nie mogli obejrzeć mistrzostw w ogólnodostępnym kanale (a co najmniej meczów naszej reprezentacji) pozostaje tajemnicą Ministerstwa. Nie spotkałem się z informacją, by organy kontrolne zainteresowały się takim działaniem jako niegospodarnością publicznej instytucji przy zarządzaniu publicznymi pieniędzmi.
MSiT – jeśli nawet nie zawarło w dotacjach klauzuli o celach, na które bezwzględnie muszą być przeznaczone publiczne pieniądze (a wypowiedzi pani rzecznik mogą wskazywać, że nie zawarło zapisu o dostępności przekazu telewizyjnego) – nadal miało silny argument w ręce by doprowadzić do zmian. Wystarczyło wstrzymać kolejne transze finansowania PZPS lub cofnąć finansowanie w kolejnym roku budżetowym. Byłaby to konsekwencja braku poszanowania dobra publicznego.
Gdzie w tym wszystkim jest interes i prawo każdego obywatela, który wykłada na tę zabawę swoje podatki? To pytanie nabiera szczególnego sensu w kontekście wydarzeń, które nastąpiły na przełomie listopada i grudnia. Wówczas wyszło na jaw, że główni organizatorzy Mistrzostw – Mirosław P. i Artur P. – zostali zatrzymani przez funkcjonariuszy organów ścigania pod zarzutem przyjmowania korzyści majątkowych. Dowcip łączący w Internecie sympatyków siatkówki oceniających to wydarzenie był sarkastyczny: jeden z panów P., ten ważniejszy, został uznany za najlepszego przyjmującego Mistrzostw Świata…
Mirosław P. nie jest zwykłym urzędnikiem pracującym za 3 tys. zł. Ma również własne działalności gospodarcze. To oczywiście nie wyklucza chęci sięgnięcia po łapówkę, ale znacząco redukuje pęd do gorącego pieniądza. Coś mi mówi, że akcja CBA to kolejna odsłona sprawy przekazywania środków ministerialnych, wpływu Donalda Tuska na przygotowania do Mistrzostw Świata, i próba zatuszowania niegospodarności MSiT przy przekazywaniu pieniędzy Polskiemu Związkowi Piłki Siatkowej.

Mistrzowie spóźnionej reakcji
Tymczasem pod koniec mistrzostw ze swojego naturalnego letargu obudził się Pan Prezydent i postanowił tuż przed meczem finałowym wpłynąć na zarządzających stacją, by udostępnili rodakom obejrzenie ostatniego meczu. Dlaczego podjął takie działania dopiero wówczas, oczywiście nie wyjawił. Dlaczego nie prowadził mediacji nikt z rządu, który miałby realny wpływ na kontrahenta, jest tajemnicą rządu. To kolejne argumenty przemawiające za tezą, że mediacja Bronisława Komorowskiego z Zygmuntem-Piotrem-Solorzem-Żakiem była działaniem:
-pozornym,
-spóźnionym.

Pan prezydent występował (co zaskakujące i dziwne) w roli proszącego petenta. Prosił więc przymilnie o fragment czegoś, co Polakom należało się w całości, a jednak tego nie otrzymali. Mistrzostwa obejrzeli tylko stali abonenci tej stacji lub osoby, które wykupiły czasowe pakiety. Mecz finałowy dostępny dla wszystkich był zaledwie wisienką na torcie. Działaniem mającym uspokoić negatywne społeczne nastroje w czasie toczącej się już kampanii wyborczej do samorządów terytorialnych.
W tym czasie Polsat już testował po raz pierwszy w tak dużej skali nowe podejście do rynku programów sportowych. Akcją kodowania przekazu z Mistrzostw dal prosty sygnał: chcecie oglądać sport, chcecie mieć emocje, przyjdźcie do nas. Kupcie pakiet Polsatu. To działanie zrozumiałe, bo to stacja komercyjna, mająca zarabiać. Tylko po co w tym kraju jest jakiś rząd, który nie działa dla dobra publicznego, i po co prawo, które ma takie luki, by sprzyjać wybranym?
A są jeszcze odczucia społeczne. Reprezentacja Polski jest czymś innym niż zawodowa, zamknięta liga. Lig może być wiele, reprezentacja jest tylko jedna. Zamykając do niej dostęp, części Polaków pozbawiono poczucia dumy, wspólnoty, patriotyzmu.

Straty Polsatu
Polsat ma już długie doświadczenia w przygotowywaniu płatnych transmisji. System pay-per-view wprowadził w taki sposób, że nawet abonenci Cyfrowego Polsatu musieli ponosić dodatkową opłatę jeśli chcieli zobaczyć poszczególne transmisje sportowe. W ten sposób były pokazane spotkania z Czarnogórą i Mołdawią w eliminacjach MŚ 2014 w piłce nożnej. Niezgodność z art. 20b ust.3 ustawy o radiofonii i telewizji nie przełożyła się na ukaranie prywatnej stacji. Polsat otrzymał karę ponad 2 mln zł od Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, że w porozumieniu między innymi z firmami UPC i Vectra (firmy również zostały ukarane) ustalił, że cena u wszystkich operatorów nie będzie niższa niż 20 złotych. Według UOKiK nadawcy „zniekształcali w ten sposób rynek”.
Polsat może wyszedł na zero dzięki sprzedaży płatnych pakietów z Mistrzostw Świata, ale poniósł wizerunkową stratę. Na Facebooku działała grupa kilku tysięcy internautów „Nie dla płatnych MŚ”. Ja i kilku z moich znajomych zrezygnowaliśmy ze współpracy z Cyfrowym Polsatem na znak protestu przeciwko takim praktykom tej firmy. Na forach internetowych można znaleźć sporo informacji o rezygnacjach abonentów z usług tej stacji za nękanie nieuprawnionymi praktykami.
Podobnych zachowań można się spodziewać po użytkownikach internetowego serwisu Ipla (należącego do Cyfrowego Polsatu). Jego serwery nie wytrzymały przeciążenia w trakcie meczu finałowego. Polsat wymyślił rekompensatę. Na przykład kosztujący 99 zł pakiet za cały turniej został podzielony na 103 turniejowe mecze i abonenci otrzymali zwrot 96 groszy za awarię w trakcie finałowego meczu. Zabawne, nieprawdaż? 
Tomasz Wlezień

poniedziałek, 27 października 2014

MILA GŁUPOTY

 
Fot. Tomasz Wlezień


 Przepraszam Sebastiana Milę za tytuł. Tekst będzie nie o nim, tylko o ludziach, którzy na jego pracy, jego wzlotach, ale też upadkach (a kilka ich było) zrobili sobie narodowe widowisko bez żadnych zahamowań.

Ten tytuł jednak wydaje mi się przewrotnie, ale w sposób najpełniejszy odzwierciedlać to, co zaczęło się w sobotni wieczór 11 października 2014r. Gdy w 88. minucie meczu z Niemcami polski pomocnik strzelił drugą bramkę, można było już zakładać, że euforia nie minie wraz z coraz bliższym ostatnim gwizdkiem sędziego. Ta chwila bowiem niosła w sobie znacznie większy ładunek emocjonalny niż 55. minuta i bramka zdobyta przez Arkadiusza Milika. Choć to Milik wspólnie z kapitalnie zagrywającym piłkę Łukaszem Piszczkiem dali całej Polsce nadzieję, że Niemców można pokonać.

Co Milik to nie Mila
1.Milik strzelił ładną bramkę, efektowną, ale w ferworze powietrznej walki miał sporo szczęścia. Można powiedzieć, że on tę bramkę wywalczył;
2.Mila miał dużo czasu na przemyślenie strzału (w skali tego meczu oczywiście, bo niemieccy obrońcy zgubili się i nie zdążyli natychmiast doskoczyć do świetnie biegnącego między strefami Polaka), co wcale nie było jego atutem, bo przecież często lepiej jest, gdy piłkarze uderzają piłkę natychmiast, intuicyjnie; a jednak wybrał najlepsze uderzenie i wykonał je z zimną krwią w kotle 56 tysięcy kibiców marzących o dowaleniu tym Niemcom;
3.Milik wprawdzie ustawił polski zespół w świetnej pozycji, ale dopiero w połowie drogi,
4.Mila przesądził o zwycięstwie Polski z Niemcami 2:0, pierwszym w historii spotkań obu piłkarskich reprezentacji,
5.Milik jest dopiero na początku piłkarskiej drogi i trudno znaleźć w jego karierze jakieś punkty, które wyraźnie wykraczałyby poza powszechność tej dyscypliny,
6.Mila natomiast przeszedł kilka momentów może nie zupełnie wyjątkowych, ale na pewno wykraczających poza przeciętną futbolu,
7.a ponieważ oczekiwania wobec niego na starcie do kariery w dorosłej piłce były podobne jak w przypadku Milika, a może nawet większe, bo to przecież wicemistrz Europy z drużyną juniorów do lat 16 w 1999r. i mistrz Europy z zespołem do lat 18 w 20001r. Można było się spodziewać, że na zwykłym dziennikarskim uwielbieniu się nie skończy.

Nie ma sorry, jest story
Chyba jednak nikt nie przewidywał, że uwielbienie przybierze takie rozmiary i taką formę. Przede wszystkim nie zdawał sobie z tego sprawy sam Sebastian. Zawodnik doskonale obeznany już z mediami, często podejmujący heroiczną – bo niemalże w pojedynkę – próbę wyjaśnienia dziennikarzom dlaczego Śląsk Wrocław akurat w tym meczu zagrał słabo, dlaczego inni piłkarze zagrali słabo, dlaczego On – lider tej drużyny na boisku i poza nim – zagrał tak słabo. Gdy przyszedł na konferencję w klubie, 5 dni po meczu z Niemcami, 2 dni po spotkaniu ze Szkocją, zupełnie nie było widać u niego radości z osiągnięcia czegoś wielkiego. Zmęczenie – ono przebijało się na twarzy bardzo wyraźnie. Niewątpliwy sukces, a zwłaszcza to, co po nim nastąpiło, przywalił Sebastiana jak kamień.
Konsekwencją jednego strzału była dziennikarska lawina, która ruszyła tuż po zakończeniu meczu. Najpierw na otoczenie piłkarza. Trener Tadeusz Pawłowski opowiadał mi, że niektórzy dziennikarze z prośbą o pomeczową wypowiedź i ocenę występu piłkarza Śląska dzwonili około północy z soboty na niedzielę.
Jakie były dla Sebastiana te ostatnie dni, mogę tylko próbować sobie wyobrazić opierając się na swoich obserwacjach świata mediów, także tej jego części, w której pracuję. Nagle Sebastian stał się przyjacielem wszystkich Polaków. Tak przynajmniej można odczytać reakcję mediów. Zapewne większość rodaków po meczu skonsumowała swą radość i w szampańskich nastrojach poszła spać. Z każdą godziną emocje się wyciszały. Ale nie w mediach, bo media gdy widzą temat, nie śpią.

Mila nie mija
Media bowiem postanowiły dłużej nacieszyć się chwilą. Słupki oglądalności, słuchalności, wzrostu sprzedaży są najważniejsze. Nie jakość, nie przemyślane długofalowe działanie, tylko szybkie rzucenie się na żer. Jest temat, to trzeba go eksplorować. Zbadać do głębi we wszelkich aspektach i konfiguracjach. Trwaj chwilo, a my cię wykorzystamy – to motto zdaje się przyświecać niemal wszystkim, choć w różnym stopniu.
W ten sposób w niedzielny poranek Mila stał się najbardziej pożądaną postacią nie tylko świata polskiego sportu, ale również innych dziedzin życia. Facet dotychczas ceniony za umiejętności i osobowość, styl bycia z dziennikarzami, ale jednak zawsze gdzieś jakby w drugiej linii. Warszawa chce go oglądać, gdy akurat nic do powiedzenia nie mają piłkarze z literką L na piersiach.
Teraz Mila wyskakuje już z każdego pudełka. Z telewizora, radia, komputera, lodówki, piekarnika… Niedawno piłkarz był nawet we wrocławskim Radiu RAM – radiu muzycznym, dla słuchaczy o ponadprzeciętnych gustach, w którym informacje i publicystyka sprowadzone są do minimum.
Wygląda to tak, jakby wszystkich Mila zaskoczył. A przecież dla specjalistów jego dyspozycja nie jest żadnym zaskoczeniem. Uratował kapitalnym strzałem zwycięstwo Śląska w spotkaniu z Górnikiem Łęczna. Uderzenie w poprzeczkę w meczu z Podbeskidziem Bielsko-Biała – palce lizać. Strzelił z 20 metrów tak precyzyjnie, że piłka leciała jak po sznurku. Jakby w momencie kopnięcia w myślach pytał bramkarza, który róg wybiera, bo egzekucja i tak zostanie wykonana. A czy gola strzelonego bezczelnie Legii przy Łazienkowskiej ktoś pamięta i docenia? Dostał piłkę i z wyraźną, triumfującą satysfakcją huknął z 25 metrów tak, że Dusan Kuciak – uważany na wyrost za najlepszego bramkarza polskiej ligi - był bezradny.
I nikt z mediów tak zwanego głównego nurtu tego nie zauważył w stopniu zbliżonym do sytuacji po wygranej z Niemcami. Nikogo nie interesowało, że takie rzeczy dzieją się zaledwie 7-8 miesięcy po tym, jak Sebastian z 10-kilogramową nadwagą został odsunięty od pierwszego zespołu Śląska. Zrozumieć, jak ważny i trudny był proces przejścia z jednej skrajności w drugą, mogą tylko sportowcy znający realia wchodzenia na szczyt sportowej formy i dziennikarze, którzy sport znają nie tylko poprzez oglądanie telewizji i czytanie forów internetowych.

Głupota się wylała
Reszta po prostu płynie z nurtem nie siląc się na myślenie. Biorą, co przyniesie życie i obrabiają aż do bólu. Tym bardziej, że przełożeni albo nie ingerują zbyt mocno w takie postawy, albo wręcz je inspirują i nakręcają. Jak mocne wobec tego muszą być imponderabilia, by przeciwstawić się takim pomysłom, ciągotkom w stronę wniknięcia w najintymniejsze zakamarki życia osoby publicznej wprawdzie, ale mającej prawo do spokoju i prywatności? Gdzie jest granica? Teraz jej już nie ma. Kiedyś była wyznaczana przez społeczne obostrzenia. Jeśli ktoś ją przekroczył, spotykał go ostracyzm. W dobie nadmiernie rozbudowanych mediów i powszechnego dostępu do Internetu,  a w nim – do portali społecznościowych, wrażliwość na zachowania nienormalne bardzo spadła. A dziennikarze przenoszą wzorce z tego świata do świata mediów. Do świata profesjonalistów. Tylko że teraz profesjonalistów bardzo często od amatorów dzieli już tylko fakt zawodowego zajmowania się pokazywaniem i opisywaniem otaczającej nas rzeczywistości. Różnica coraz częściej jest już tylko iluzoryczna, techniczna, bo na poziomie etyki nastąpiło już w wielu punktach połączenie się tych dwóch kiedyś tak odległych światów. Stępienie wrażliwości spowodowało, że głupota wyszła z peryferii i rozlała się po świecie. Także za sprawą mediów. Rozumiem niektórych dziennikarzy, którzy wykonują polecenia przełożonych, bo muszą utrzymać rodziny. Jak mocną jednak trzeba mieć odporność, a przy tym wytrzymałość na niskie dochody (większość dziennikarzy nie ma wysokich zarobków, a przy tym małe szanse na znalezienie pracy poza zawodem), by sprzeciwić się głupocie szefów? Każdy przypadek jest inny. Jednak nie rozumiem dziennikarzy, których zawodowa pozycja i zarobki są na tyle wysokie, że mogliby znaleźć pracę w wielu miejscach, wprawdzie za może nieco niższą płacę, ale za to bez dodatkowych kosztów moralnych.

Kawa czy Mila
Portale informacyjno-plotkarskie (a może odwrotnie, na co wskazują proporcje i zebranie w jednym miejscu tekstów z tak różnych dziedzin) już w niedzielny poranek zaatakowały nas artykułami poświęconymi bohaterowi sobotniej nocy. Ich poziom bliższy był prasie plotkarskiej. Za nimi wystartowały telewizje. Nalot był imponujący w swej masowości. Pod budynkiem klubowym Śląska Wrocław zaparkował wóz satelitarny TVN. O Sebastianie wypowiadał się jego „najbliższy przyjaciel” – jak wydawali się chyba sądzić wydawcy programów informacyjnych tej stacji – czyli rzecznik prasowy klubu. Trener Pawłowski nie opuszczał ogrodu przed blokiem stając się jego stałym elementem jak wszystkie drzewa i krzewy, za to zmieniały się ekipy reporterskie wizytujące ten uroczy zakątek Wrocławia. Przyznaję, byłem wśród nich.
To jednak był tylko odprysk podejmowanych prób pokazania Sebastiana z każdej strony i wszystkim tym, którzy może jeszcze go nie znają dość dobrze. Posypały się więc prestiżowe zaproszenia dla piłkarskiego bohatera: zgłaszali się wydawcy programów „Dzień dobry TVN” (nie ma bowiem nic lepszego niż piłkarz podany na śniadanie), „Szkło kontaktowe” czy „Kropka nad i”. W sferze głębokich domysłów może pozostać wątpliwość jakie też pytania chciała zadać sportowcowi Monika Olejnik. Jeszcze do obskoczenia zostaje „Top model”, „Mam talent”, a może specjalnie dla Sebastiana męska wersja programu pt. „Perfekcyjny pan domu”. A są do zagospodarowania jeszcze kolejne dziedziny dla celebrytów: polityka, homoseksualizm, gender…. Wtedy zapewne byśmy znali już Sebastiana „od podszewki”.
My - tak, dziennikarze – nie. W stacji TVN prowadząca jeden z programów przedstawiła Milę jako kapitana drużyny Śląska. A przecież ten zawodnik kapitanem swojej drużyny nie jest od blisko 8 miesięcy. Kto by jednak to weryfikował, gdy czas goni. Ważna jest chwila. Warto przy tym postawić pytanie dlaczego temat sportowy eksplorują dziennikarze nie mający wiedzy i doświadczenia w tej dziedzinie? Czyżby zaufanie zarządzających stacją do dziennikarzy sportowych spadło? A może również im udzieliło się otrzeźwiające przeświadczenie – z którym spotkałem się w telewizji publicznej - że „sport robi się łatwo”?

Milomania
Telewizja publiczna postanowiła w pogoni za tak ważkim społecznie tematem nie tracić dystansu do mediowego wzorca TVN, i szybko wcieliła w życie swój pomysł. Nie masz Mili w programie, nie ma Ciebie. Stąd różne dziwne pomysły na spotkania z Sebastianem, jego żoną, córką, w domu, na ulicy, w przedszkolu. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że Polacy po wygranej z mistrzami świata zaledwie zremisowali ze Szkotami? Że Sebastian Mila nie wykorzystał bardzo dobrej okazji do strzelenia bramki? On wprawdzie mówi, że źle obliczył prędkość lotu piłki, czego następstwem było nieudane kopnięcie, ale każdy dociekliwy dziennikarz może powinien wziąć pod uwagę dwa inne wytłumaczenia ;-). Jedno: że Sebastian w trakcie gry układał sobie plan spotkań na najbliższy tydzień, stąd jego brak koncentracji. Drugie, bardziej prawdopodobne: że wystraszył się, co będzie się wokół niego działo, gdy wykorzysta tę sytuację i pokona tego biednego bramkarza Szkotów!
Tomasz Wlezień


sobota, 11 października 2014

Polacy, nic się nie stało!



Polacy, nic się nie stało! Naprawdę! To, że Polska pokonała Niemców w piłce nożnej znaczy bardzo niewiele. Mimo to poszukam kilku pozytywów z sobotniej wiktorii. Zapewne innych, niż u większości komentatorów.

Jeszcze nie zdążyłem wczytać się w fora dyskusyjne, a już przywaliła mnie lawina optymizmu. Polska po raz pierwszy wygrała z Niemcami na piłkarskim boisku. 2:0 na Stadionie Narodowym w Warszawie wbiło Polaków w triumfalny amok. Tyle lat czekaliśmy na tę chwilę. Niektórzy aż od urodzenia, a nawet dzień wcześniej.

Jutro też jest dzień
To zwycięstwo niczego nie zmieni w naszej rzeczywistości. Nie zastąpi wydajnej gospodarki, dobrego prawa, świetnej edukacji. Nie zastąpi sprawnej i silnej armii, choć sport to współczesna namiastka wojen przejmująca część zachowań i symboliki militarnej.
Sport bowiem to czubek piramidy, na której niższych poziomach znajdują się wymienione wcześniej elementy.
Od jutra więc nie zaczniemy lepiej zarabiać. Od jutra nie zwiększymy swojego udziału w światowej gospodarce. Nasze życie nie stanie się łatwiejsze. Może jednak ten sukces – wsparty jemu podobnymi, jak choćby mistrzostwem świata siatkarzy, lub kapitalną jazdą naszych kolarzy – da impuls do takich zmian?

Szkolenie, głupcze
Polska pokonała Niemcy, ale ich nie ograła. To rywale ogrywali naszych. Zabrakło im trochę szczęścia, może precyzji. Polacy to wykorzystali, i oczywiście chwała im za to. Byli zdeterminowani, do końca konsekwentni. Trochę tak po niemiecku.
Jest światełko w tunelu wieloletnich porażek z najlepszymi drużynami świata. Można powiedzieć – krok naprzód, ale to nie zmienia faktu, że to rywale są dwa poziomy wyżej. Jeżeli planowo i konsekwentnie nie zmienimy nauczania wychowania fizycznego – i to już od przedszkola – takie wygrane pozostaną rarytasem. Pięknym, ale wybijającym się na tle miernoty polskiej kultury fizycznej całego społeczeństwa.

Poczucie wspólnoty
Mimo to cieszę się z wygranej Polaków. Tak, jak raduje mnie każdy sukces polskich sportowców. Zwłaszcza w grach zespołowych, bo one wymagają znacznie większego nakładu pracy niż dyscypliny indywidualne. Cieszę się więc razem z rodakami, bo takie mecze budują poczucie wspólnoty, jedności, ale w sile, a nie w obliczu klęski. Takie mecze podnoszą poczucie własnej wartości. Jednak tylko wtedy, gdy są podawane stale, oddziałują z większą siłą przyczyniając się do powstania trwałych efektów. Przypuszczam, że to komfortowe uczucie, gdy przedstawiciel silnego narodu spotyka się z innymi nacjami. Przypuszczam, bo Polska – mimo zmian po 1990r. – to wciąż mało znaczący politycznie i gospodarczo fragment Europy. Chciałbym, by zwycięstwo nad Niemcami stanowiło jeden z wielu kroków, dzięki którym za jakiś czas będziemy mogli spojrzeć naszym zachodnim sąsiadom prosto w oczy nie tylko w sporcie, ale przede wszystkim w gospodarce i polityce. To one bowiem są tortem. Sport pozostaje wisienką. Czasem słodką, czasem gorzką.
Tomasz Wlezień

sobota, 30 sierpnia 2014

MOJE PROBLEMY Z FLAVIO



Fot. Krystyna Pączkowska/ Śląsk Wrocław


-Flavio…. – tu moi przypadkowi towarzysze podróży polskimi pociągami zawiesili głos i spuścili oczy w geście obezwładniającej bezradności. Tak, Flavio to przypadek wyjątkowy. Zawsze. I nie bardzo wiadomo co z nim zrobić.

Flavio jest bratem Marco, jak na polską ligę piłkarza, napastnika świetnego. Co więcej, Flavio, jest bliźniakiem Marco. A to sugeruje, że powinien grać równie dobrze. Jednak nie gra.

Portugalczyk z Iranu
Już wiosenne występy Flavio w zespole Śląska kazały mocno powątpiewać, czy sprowadzenie go do Wrocławia było dobrym krokiem. Wówczas jednak wszystkie niepowodzenia można było zgonić na aklimatyzację w drużynie, na kłopoty z przygotowaniami, na zmianę trenera (Stanislava Levego zastąpił Tadeusz Pawłowski).
Latem wszystko podobno było już w jak najlepszym porządku. I tylko od startu rozgrywek znów nie jest. – Teraz wiadomo dlaczego poprzednio grał w Iranie – skonstatował znajomy z TVP, interesujący się polską (i nie tylko) piłką.
Fakt, Flavio chyba tak bardzo chciał być odróżniany od brata – do którego jest podobny jak dwie krople wody – że na boisku wymyślał najdziwniejsze zagrania. Szło mu tak dobrze, że w zasadzie wszystko co zamierzył, było złe. Grał jakby przeciw drużynie: za wolno, za szybko, nie w tempo, zbyt samolubnie, albo niepotrzebnie oddając piłkę, podając za bardzo w lewo, albo w prawo, albo za wysoko, albo za blisko….. Albo przewracając się w sposób niewyobrażalny, jak choćby w 82. minucie wczorajszego meczu z Górnikiem Zabrze. Zniecierpliwieni jego nieporadnością kibice tylko parsknęli śmiechem. – Co on robi… – dało się słyszeć.

A jednak gra
Nawet gdy wszystko niby było dobrze, nie było. Autor relacji internetowej z tego meczu na klubowej stronie Śląska zapisał w 85. minucie: „Cuuuuuuuuuuudowne dłuuuuuuuuuuuugie podanie Hateley'a do Paixao. Flavio wpada w pole karne i zagrywa wzdłuż linii bramkowej poza zasięgiem Steinborsa. Gości ratuje jednak Shevelyukhin, który wybija piłkę sprzed nosa Sebastiana Mili”. W tej sytuacji Flavio szukał Mili w największym gąszczu, gdzie w miarę łatwo jest trafić do bramki, ale jeszcze łatwiej jest wybić piłkę. Tymczasem mógł znacznie wcześniej odchylić piłkę do wbiegającego samotnie w pole karne innego piłkarza Śląska.
Aż wreszcie w doliczonym czasie gry otrzymał kapitalne podanie od Sebastiana Mili i podwyższył na 2:0.
Wcześniej, w 34. minucie, również obecny kapitan Śląska – czyli Flavio – otrzymał świetne podanie od poprzedniego kapitana Śląska, Sebastiana Mili. I stał się bohaterem! Gospodarze pokonali Górnika Zabrze, lidera T-Mobile Ekstraklasy, jako pierwsza polska drużyna w tym sezonie. – Nie jestem gwiazdą, to drużyna była gwiazdą. Ja tylko byłem jednym z jej zawodników. Ale fakt, czujemy się jak w niebie – mówił roześmiany po meczu jego bohater. Jeżeli będzie to punkt zwrotny w jego karierze, kibicuję mu z całego serca, bo i ma spore umiejętności, i jest sympatycznym gościem. I Śląsk  na tym tylko zyska. A więc i cała polska liga.

Sędziowie oddają błąd
Ta sama, która zaskakuje skrajnościami. Na przykład takimi, że Śląsk najpierw przegrywa w Bełchatowie po dwóch rzutach karnych za przypadkowe dotknięcie piłki ręką przez Krzysztofa Ostrowskiego. We Wrocławiu zaś pokonuje Górnika po dwóch akcjach z minimalnych spalonych.
We Wrocławiu sędziował Daniel Stefański. – To najsłabszy polski sędzia – powiedział Bohdan Smoleń, artysta kabaretowy, którego spotkałem wychodząc z trybuny prasowej. Nie polemizuję, ale polska liga jest naprawdę dziwna. Potrafi dobrych graczy zrzucić w dół, by za chwilę promować innych. Za dużo w tym przypadkowości, za mało równego, wysokiego poziomu. – Śląsk niczym nas nie zaskoczył. To my sami się zaskoczyliśmy swoją nieporadnością – powiedział mi po meczu Seweryn Gancarczyk z Górnika Zabrze. Rzeczywiście, zwłaszcza w ostatnim kwadransie meczu gospodarze intensywnie pracowali, by stworzyć gościom dobre sytuacje strzeleckie. Górnik z prezentów nie skorzystał. Aż wreszcie nadeszła 93. minuta i kapitalne, minimalnie spóźnione podanie Mili do Flavio…
Tomasz Wlezień

piątek, 15 sierpnia 2014

Ucz się Jasiu, ucz!


Po rocznej przerwie - co przyznaję ze skruchą - wróciłem do pisania blogu. Minione 12 miesięcy było tak intensywne w wydarzenia, pracę, że na blog po prostu już nie wystarczyło ani czasu, ani sił. Postanowiłem jednak wrócić do tego, co mi bardzo bliskie, czyli opisywania świata sportu. Do tego wpisu sprowokowało mnie dwóch wybitnych sportowców.

W czwartek 14 sierpnia gościłem w Brzeźnie. To wioska ukryta wśród lasów i pól, gdzieś między Obornikami Śląskimi a Prusicami na Dolnym Śląsku.Tym, co ją wyróżnia, jest odrestaurowany pałac i pole golfowe. Właśnie na nim w połowie sierpnia rozgrywany jest turniej dla młodych golfistów z cyklu Faldo Series Poland Championship. Sir Nick Faldo, przed laty lider światowego rankingu w tej dyscyplinie, organizując 38 takich turniejów pomaga i promuje młodych graczy.
W Polsce tak zwanymi ambasadorami cyklu są: Mateusz Kusznierewicz, Jerzy Dudek i Robert Wójcik (z kabaretu Ani Mru Mru). I właśnie w czwartek miałem przyjemność być na spotkaniu Kusznierewicza i Dudka z młodymi polskimi golfistami. Na blogu sportowym nie będę przypominał jakie sukcesy odnosili w przeszłości obaj panowie.
Mój podziw dla nich wzrósł - i to znacząco - z dwóch powodów. Po pierwsze: za jakość spotkania. Nie było w nim nic na siłę. Żadnej pańszczyzny, odbębnienia obowiązku. Mateusz i Jurek kapitalnie opowiadali o swoich karierach, o pokonywaniu kolejnych barier, o podglądaniu innych gwiazd sportu.
I tu jest powód drugi: obaj bardzo namawiali młodzież z dyscypliny tak odmiennej od ich głównych dyscyplin (bo teraz są pochłonięci golfem), by podglądała mistrzów. By zapisywała sobie nawet pojedyncze zdania wypowiedziane przez prawdziwe gwiazdy sportu, i próbowała te myśli, zalecenia, wskazówki realizować w swoim treningu i zawodach. pamięć bowiem jest zawodna i wybiórcza. A do słowa zapisanego zawsze można wrócić. Obaj wielcy mistrzowie mają w swoich kolekcjach zeszyty z takimi zapiskami. Że im pomogły, chyba nikt nie ma wątpliwości.
Ich wywody skojarzyły mi się z sytuacją sprzed około 10-12 lat. Wówczas w Brzegu Dolnym (koło Wrocławia) działał ośrodek przygotowań olimpijskich  Ateny 2004 dla zapaśników w stylu wolnym. Któregoś dnia zapytałem jednego z dolnobrzeskich trenerów miejscowego klubu Rokita, czy chodzą na zajęcia ze swoimi zawodnikami by podpatrywać kadrowiczów, by uczyć się czegoś nowego od trenerów reprezentacji. - Nie, to dla nas zbyt wysoki poziom - odpowiedział z pełną powagą.
Dolnobrzescy zapaśnicy co jakiś czas odnoszą sukcesy w zawodach rangi Mistrzostw Polski i Pucharu Polski, ale trudno je uznać za wyraźny efekt systemu szkoleniowego. A jakie są całe polskie zapasy w stylu wolnym, zapewne także częściowo przez taką niechęć do wzorowania się na lepszych od siebie, chyba nie trzeba wyjaśniać.
Tomasz Wlezień


czwartek, 1 sierpnia 2013

PIĘKNY WIECZÓR Z BELGAMI

To był jeden z przyjemniejszych wieczorów na Stadionie Miejskim we Wrocławiu. I to nie tylko dlatego, że było ciepło, ale nie upalnie. Przede wszystkim dlatego, że Śląsk zagrał trochę jak nie drużyna z Polski. A nagrodą stało się pokonanie będących faworytami tej rywalizacji Belgów z Club Brugge KV.

Fot.Krystyna Pączkowska/Śląsk Wrocław
Chwila, która wstrząsnęła Wrocławiem. Matthew Ryan już wie, że przegrał.


Dawno tak się nie denerwowałem. Aż się zdziwiłem. Po tylu latach pracy dziennikarza niezmiernie rzadko cokolwiek dziejącego się na sportowej arenie wyzwala we mnie większe emocje. Najczęściej chłodno analizuję, choć oczywiście z sympatią (to przeważnie), lub antypatią (niekiedy) do niektórych sportowców. Zwłaszcza w grach zespołowych. Ale w czwartkowy wieczór mocno się emocjonowałem, bo bardzo dobrze grający piłkarze Śląska Wrocław sami postawili się przed olbrzymią szansą pokonania Club Brugge w pierwszym meczu III rundy eliminacji Ligi Europy. Grali tak, żeby wygrać, a przy tym – zwłaszcza w drugiej połowie – byli zespołem słabszym. Albo inaczej: przewaga w umiejętnościach, przygotowaniu fizycznym i ustawieniu zespołu była wyraźnie na korzyść Belgów. A Śląsk próbował do tego poziomu się dostosować, i jeszcze wygrać. Długo nie było pewne, czy mu się to uda.

Blisko granicy
Uwzględniając umiejętności zawodników i potencjał całej drużyny, gospodarze zagrali niemal idealnie. – Blisko naszego limitu – ujął to po swojemu na pomeczowej konferencji trener Stanisław Levy. Przyznaję mu rację. Wrocławianie, nawet gdy w ostatnich 10 minutach wyraźnie opadli z sił, nadal trzymali swoje szyki. Nie wpadali w panikę, wiedzieli jak mają grać. Byli tacy po niemiecku opanowani i konsekwentni. Mam nadzieję, że to będzie jeden z tych rysów niemieckiego futbolu, którego wprowadzenie zapowiadał Levy obejmując wrocławski zespół.
Gdy dzień przed meczem rozmawialiśmy na konferencji ze szkoleniowcem i Sebastianem Milą, kapitan jednej z najlepszych polskich drużyn z uśmiechem zapewniał dziennikarzy: - Mamy sposób na Belgów.
Nie wszyscy mu uwierzyli, zwłaszcza że chwilę wcześniej sam Sebastian przyznał, że Brugge to najmocniejszy zespół, z jakim przyszło zmierzyć się wrocławianom w ciągu minionych trzech lat występów w europejskich pucharach. A przecież wszyscy pamiętamy, czym skończyły się pojedynki z niemieckim Hannoverem 96 (4:10 w dwumeczu) i szwedzkim Helsingborgs IF (1:6).
A jednak już wyluzowany Mila po meczu mógł powiedzieć: - Chcieliśmy ich zatrzymać wysokim pressingiem. I to nam się udało, choć jednocześnie kosztowało nas to mnóstwo sił.
Sebastian w tym meczu sobie nie pograł, bo rywale doskonale wiedzieli jak ograniczyć jego poczynania. Ale na szczęście Śląsk jednak ma – o czym nie wszyscy chcą pamiętać – piłkarskie osobowości.

Podanie profesora
Jedną z nich jest Przemysław Kaźmierczak. Przy bardzo szybkich Belgach kilka razy się zagubił, ale to taki typ piłkarza, że nawet stojąc, robi to mądrze. A gdy wyprowadza piłkę, można oczekiwać zagrań wielkich. Polecam jeszcze raz obejrzeć jego podanie do Sebino Plaku. Idealnie w tempo, na nogę tak, że defensorzy z Belgii nie mieli szans na przecięcie zagrania. Tak, że Albańczyk od razu miał kilkanaście metrów przewagi nad nimi. Do tego nie musiał martwić się prowadzeniem piłki. Doszedł do niej na szybkości, miał czas pomyśleć i … po prostu rzucił piłkę bramkarzowi „za kołnierz”. Upokorzył Matthew Ryan’a, który był jednym z najlepszych piłkarzy meczu.
Są jeszcze dwie postacie, które muszę wyróżnić, choć właściwie na wyróżnienie zasłużyli wszyscy piłkarze Śląska. Chyba zawiążę fanklub Dudu Paraiby. To jak na polskie warunki jest genialny obrońca. On nie starał się dorównać Belgom. On z nimi jeździł przy linii jak z uczniakami. Gdy lepiej się zgra z pomocnikami, a zwłaszcza z Marco Paixao, warto będzie chodzić na mecze tylko dla niego. Facet jest niesamowity. Broni tak, że nie trzeba go intensywnie asekurować, dubluje pomocnika, by po chwili zostać skrzydłowym i ścigać się z obrońcą rywala. Jego dośrodkowania – podkręcone, z nieprzyjemną rotacją, spadające za plecy obrońców – są kapitalne.

Cichy bohater
Drugą postacią wartą wyróżnienia jest Dalibor Stevanović. Ile on zebrał niepochlebnych słów od dziennikarzy i kibiców, to trudno nawet zliczyć. Ja też wypowiadałem się o nim krytycznie. W listopadzie 2012r. przewidywałem, że odejdzie ze Śląska „z łatką piłkarza niespełnionego, o dobrych umiejętnościach, potrafiącego znaleźć się w grze kombinacyjnej, ale bez błysku, często jakby o tempo spóźnionego przy konstruowaniu akcji, trochę wyalienowanego z grupy”.
Słoweniec ostatnio jakby przyspieszył. Jakby poczuł zaufanie kolegów i trenera. Wreszcie daje dużo tej drużynie. I chyba nie jest już wyobcowany. Przemysław Kaźmierczak po meczu z Brugge powiedział, że uważa Dalibora za bardzo dobrego piłkarza, potrzebnego tej drużynie. Stevanović zaś jeszcze przed meczem uspokajał, że wpadka z Jagiellonią Białystok nie będzie miała znaczenia w starciu z Belgami. Równie spokojnie podchodził do czwartkowego zwycięstwa: - Zagraliśmy dobry mecz, intensywnie, zatrzymaliśmy rywali. Wiedzieliśmy jak zagrają. A teraz czeka nas rewanż. Musimy zagrać jeszcze lepiej, żeby awansować.
To dopiero pierwsza połowa tego dwumeczu. Podkreślali to również obaj trenerzy na pomeczowej konferencji. Ale to Śląsk jest w uprzywilejowanej pozycji. Nie stracił bramki, i za tydzień będzie mógł wybijać Belgów z ich gry, czekać na kontratak. A że ma kim błyskawicznie przenosić się pod pole karne przeciwnika, pokazały choćby akcje Dudu, Sebino Plaku i Waldemara Soboty. Nagrywając w środowy poranek wypowiedź dla Pawła Wilka z redakcji Faktów TVP Wrocław powiedziałem, że Śląsk wygra przewagą jednej bramki i do Brugge pojedzie tę przewagę utrzymać. I będzie miał na to duże szanse. A to oznacza, że IV runda Ligi Europy będzie bardzo blisko. Oby się udało. Pierwsza część typowania się sprawdziła. Jeśli sprawdzi się i druga, będzie nam dane przeżyć kolejny wieczór we Wrocławiu z europejską piłką.