piątek, 28 września 2012

Uparta góralka spod Ślęży



W Mistrzostwach Polski elity Paulina Brzeźna-Bentkowska zdobyła już 28 medali.
Fot. Archiwum P. Brzeźnej-Bentkowskiej

Kto jest najlepszym polskim kolarzem szosowym ostatnich pięciu lat? Na pytanie tyleż proste, co mające jak sądzę oczywistą odpowiedź, wielu kibiców, wśród nich także pasjonaci kolarstwa, wskazałoby przywołując kilka postaci. Odpowiedź jednak jest zaskakująca, jak mi się wydaje, także dla polskiego środowiska kolarskiego.

Najlepszy kolarz jest kobietą
Na postawione we wstępie pytanie niejeden sympatyk tej dyscypliny wskazałby następujące osoby: Sylwester Szmyd – bo jest jednym z najlepszych gregario świata (pomocników liderów walczących o zwycięstwa w największych wyścigach), Marek Rutkiewicz – bo niemal zawsze najlepiej jedzie spośród Polaków w Tour de Pologne i w Mistrzostwach Świata, lub Michał Gołaś – bo był wiceliderem po szóstym etapie Giro d’Italia w 2012r., albo Tomasz Marczyński – 13. w tegorocznej Vuelta a España.
A może warto przyjąć, że najlepszym polskim kolarzem szosowym ostatnich pięciu lat jest … Paulina Brzeźna-Bentkowska. Przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę jej wyniki w światowych zawodach mistrzowskich oraz w Mistrzostwach Polski. Również warta podkreślenia jest regularność jazdy na wysokim poziomie.
W Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie w wyścigu ze startu wspólnego była 8. To najlepszy wynik zawodniczki w historii polskiego kolarstwa szosowego. W minioną sobotę zajęła 10 miejsce w Mistrzostwach Świata. To z kolei drugi wynik w historii polskiego kolarstwa szosowego kobiet.

Czołówka to jej miejsce na świecie
Na metę w holenderskim Valkenburgu wjeżdżała wśród najlepszych zawodniczek świata. Choćby za fenomenalną Marianne Vos, mistrzynią świata oraz olimpijską, która od 2006 roku kilka razy w każdym sezonie staje na podium największych imprez na szosie, torze i w przełajach. Tuż za dziewiątą Szwedką Emmą Johansson, z którą przez 2 lata ścigała się w grupie AA-Drink Cycling Team.
Miejsce Polki w pierwszej dziesiątce jest wyjątkowym sukcesem, na miarę naszego kolarstwa. Nie uczestniczyła w kraksie, nie narzekała, tylko gnała ile „fabryka dała” możliwie długo współpracując z Małgorzatą Jasińską. W peletonie, gdzie zespołowa jazda innych nacji, mających więcej klasowych zawodniczek, była nie do przejścia, utrzymała się w czołówce.
Jej poprzednie starty w MŚ w minionym pięcioleciu też były dobre – w 2009 roku w Mendrisio była 17., w 2011r. w Kopenhadze – 19. By uchwycić właściwą miarę tych rezultatów, warto wiedzieć, że w tegorocznych MŚ w Valkenburgu najlepszym Polakiem w gronie mężczyzn był Marek Rutkiewicz – na metę wjechał jako 46. Przed rokiem ten sam zawodnik też był najlepszy – zajął 28 miejsce.

Królowa polskich szos
Brzeźna-Bentkowska świetnie jeździ także po krajowych szosach. Jej indywidualne wyniki w Mistrzostwach Polski elity od 1998 roku są imponujące:
-start wspólny: 2 złote medale, 5 srebrnych medali, 5 brązowych medali,
-jazda na czas: 3 srebrne medale, 1 brązowy medal,
-Górskie MP: 5 złotych medali, 1 srebrny medal, 3 brązowe medale.

Do tego zestawienia trzeba dodać mistrzostwo i wicemistrzostwo Polski w jeździe drużynowej oraz srebrny medal w jeździe parami. Od 14 lat ta dolnoślązaczka - teraz już mieszkająca w Małopolsce – utrzymuje się na szczycie polskiego kolarstwa. Aby właściwie ocenić te rezultaty, trzeba dodać, że potrafiła je osiągać, mimo że nie zawsze miała mocne wsparcie drużyny. Niejednokrotnie walczyła sama. Do końca. A walczakiem na szosie jest nietuzinkowym. Sportowych pasjonatów zapewniam – to duża przyjemność obserwować ją na finiszowych metrach. Zapewnia olbrzymie emocje swoją jazdą do samej mety.
Znam ją od jakiś 8 lat. Oczywiście w stopniu, w jakim sportowca może znać dziennikarz. Gdybym miał w skrócie ją scharakteryzować, powiedziałbym: Uparta jest jak nie wiem co. Zacięta, charakterna dziewczyna. Żeby właściwie ocenić Paulinę, wyrobić sobie o niej zdanie, trzeba trochę z nią pobyć w jej sportowym świecie. Wtedy te przymiotniki, kojarzone w jakimś stopniu przez wszystkich, nabiorą głębszego sensu, właściwego tylko dla Pauliny.
Ma również poczucie swojej wartości, ale i miejsca w peletonie. Zna swoje słabości, zawsze docenia rywalki, które akurat tym razem były szybsze. Bardzo ją za to cenię. I jeszcze za otwartość i dystans do tego, co ją otacza.
- Jestem upartą i ambitną osobą – przyznała w rozmowie dla strony Sportowefakty.pl.
Chyba właśnie za ten upór i ambicję, w nagrodę za swoją pracę i osiągnięcia co jakiś czas trafia na sztywny opór związkowej materii, mający – jak sądzę – chyba po raz kolejny poddać próbie jej wytrzymałość. Długo się ważył w Polskim Związku Kolarskim jej wyjazd na tegoroczne MŚ. Początkowo miała jechać na swój koszt!
Szkoda, że Paulina nie pojechała do Londynu, by wykorzystać doświadczenie, także to zdobyte w Pekinie. Nie pojechała, bo na finiszu Mistrzostw Polski przegrała z Katarzyną Pawłowską. O pół koła. Polska miała tylko jedno miejsce w olimpijskim wyścigu ze startu wspólnego. PZKol dał je Pawłowskiej.

Fot. Archiwum P. Brzeźnej-Bentkowskiej

Kolarstwo ma we krwi
Mimo to pochodząca z Olesznej na Dolnym Śląsku zawodniczka nie poddała się. Potrafiła przygotować wysoką formę na Mistrzostwa Świata. Ona świetnie czuje jak trenować do najważniejszych zawodów. Wspierają ją w treningu: mąż, były kolarz Paweł Bentkowski, i Bartosz Huzarski, z którym Paulina często trenuje w okolicach Ślęży.
Osobną, wyjątkowa pozycję w tym gronie ma jej ojciec - kolarz i trener kolarstwa Franciszek Brzeźny, który zanim namówił córkę do ścigania się na rowerze, wychował wielu kolarzy. Najbardziej znanym z nich był nieżyjący już niestety Marian Gołdyn. Między innymi górski Mistrz Polski z 1989 roku. A teraz najsławniejszymi podopiecznymi pana Franciszka są jego córki – Paulina i Monika.
Ta dyscyplina w tej rodzinie jest zaraźliwa. Monika, młodsza siostra Pauliny, jest aktualną srebrną medalistką Górskich Mistrzostw Polski orliczek do lat 23. One nie mogły robić w życiu niczego innego, jeśli kolarstwo nieustannie przewijało się przez rodzinne podwórko. Przecież ich wujkiem jest Jan Brzeźny – wielokrotny mistrz Polski, olimpijczyk z Montrealu.

Ona się nie poddaje
Paulina to talent wyjątkowy. Może nie ma wspaniałych warunków fizycznych, ale jest niesamowicie zawzięta. Uparta góralka z okolic góry Ślęży na Dolnym Śląsku. Mimo kariery, o której trudno powiedzieć, że pozbawiona była zakrętów, wciąż się nie poddaje. Przed kilku laty była bliska podjęcia decyzji o zakończeniu ścigania. Wspominała o tym kilka razy. Była zniechęcona. Tylko sam sportowiec może znaleźć w sobie siłę i motywację, by kontynuować walkę. I Paulina ją znalazła.
Została przy kolarstwie i nadal jest najlepszą polską kolarką szosową. Jak inaczej ocenić jej wyniki: tylko w 2012r. została górską mistrzynią Polski, wicemistrzynią Polski ze startu wspólnego, wicemistrzynią Polski w jeździe drużynowej wraz z koleżankami z Atom Boxmet Dzierżoniów. Dziesiątą zawodniczką Mistrzostw Świata.
Paula, jak do niej mówią bliscy, nadal śmiga na rowerze aż miło. W pamięć zapadł mi bardzo charakterystyczny start do niedawnych Górskich Mistrzostw Polski. Gdy w sierpniu w Podgórzynie niedaleko Karpacza ruszała do wyścigu ze startu wspólnego, nie pchała się do pierwszego szeregu. Chwilę porozmawialiśmy, po czym Ona przystanęła sobie na szarym końcu. Spokojnie, jakby od niechcenia ruszyła za całym peletonem, który wyścig chciał rozstrzygnąć już na starcie. Na mecie jednak pierwsza była Ona, z kilkuminutową przewagą, bo góry, gdzie trzeba dać coś z siebie, to jej królestwo. Wjeżdżając do Sosnówki wywalczyła już piąte w swojej karierze złoto Górskich Mistrzostw Polski. Ona po prostu lubi gdy jest ciężko.

piątek, 21 września 2012

Jak wysoko trzeba prowadzić, by wygrać?



Fot.TW-MEDIA
Marek Novy nie zdołał złamać passy „wiecznie drugiego” w turniejach cyklu EPD Tour.

Koncentracja, nie lekceważenie przeciwnika, walka do końca, mieć swój dzień i takie tam tym podobne dyrdymały to lista nic nie znaczących bezwartościowych ogólników, wyświechtanych sloganów. Jakże często słyszymy je w trakcie konferencji prasowych przed i po zawodach. Sportowcy i trenerzy podpierają się nimi niemal w każdej możliwej sytuacji. To slogany nic nie znaczące tylko pozornie, co właśnie znalazło potwierdzenie w życiu. Kolejne potwierdzenie…

Slogan może być życiowy
Oczywiście ważne jest, gdy za tymi słowami-kluczami idzie dodatkowy przekaz. Gdy sportowiec potrafi dodać coś od siebie. Ale akurat nie o tym chciałem dziś napisać, tylko o koncentracji itd., itp., et cetera… czyli o sloganach.
Ile uderzeń w golfie daje bezpieczną przewagę? Jak dotychczas na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi. A zadałem je gdy usłyszałem końcowe wyniki golfowej rywalizacji w turnieju Deutsche Bank Wrocław Open. Pytanie zadałem Joannie Druźbie z biura prasowego. Pani Joanna też nie znała odpowiedzi, a jeśli przyjrzymy się przebiegowi rywalizacji, to nie mam pewności, czy potrafiłby na nie odpowiedzieć Marek Novy. Bohater tego felietonu w piątek i sobotę był właściwie jedynym kandydatem do zwycięstwa. Faworytem. W niedzielę oddał je w sposób … hm, zaskakujący, to chyba najlepsze słowo.

Poczekajmy z gratulacjami
Na początku muszę podać jedną informację, by śledzenie drogi zawodnika było czytelne. Znajdujące się w Krzyżanowicach pod Wrocławiem pole TOYA Golf & Country Club obliczone jest na 72 uderzenia. Tyle właśnie powinno wystarczyć dobremu golfiście, by piłeczka trafiła do wszystkich 18 wyznaczonych dołków. Bardzo dobrzy zawodnicy osiągają nawet wyniki lepsze. Marek Novy już w pierwszym dniu niedawnego turnieju miał wynik 63 uderzeń. To dało Czechowi 5 uderzeń przewagi nad dwójką najbliższych mu konkurentów, i 6 uderzeń nad kolejnymi pięcioma graczami.
Po drugim dniu grupy pościgowe się wykruszyły, a na pozycję wicelidera awansował Stephan Wolters. Niemiec miał jednak aż 7 uderzeń straty do Novego. I właśnie wówczas pół żartem, pół serio zagadnąłem Marka, że właściwie można mu już gratulować zwycięstwa. Przecież ma tak dużą przewagę, że wystarczy by w niedzielę zagrał sobie spokojnie, bez stresu i zwycięstwo ma w kieszeni. – Nie, nie! – gwałtownie, choć z uśmiechem zaoponował. – Turniej jeszcze się nie skończył. Jutro muszę być skoncentrowany. Muszę jeszcze raz dobrze zagrać. Na gratulacje jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie.

Faworyt traci przewagę
I nadeszła niedziela. Lider po dwóch rundach stracił kontrolę nad wydarzeniami. Na ostatnim dołku dał się dogonić Niemcowi Stephanowi Woltersowi. Później były aż dwa dołki dogrywki, i poznaliśmy zwycięzcę zawodowego turnieju. Został nim Niemiec. Marek Novy chyba się przyzwyczaił się do drugiego miejsca. We wcześniejszych, podobnych turniejach był w tym roku drugi już trzykrotnie. Ze swojego pobytu we Wrocławiu zadowolony zapewne nie był, choć jeszcze w sobotę zapewniał, że miasto bardzo mu się podoba, a poza tym można tu kupić jego ulubionego Pilsnera. Interesujące, czy pamiętał o tym w niedzielne popołudnie.
Za to Wolters był szczęśliwy: - To moje pierwsze zawodowe zwycięstwo, mimo że w cyklu EPD Tour gram już dwa sezony.
Wyjaśnijmy cóż się kryje pod tą nazwą. European Professional Development Tour to zawodowa liga golfa. W Europie zajmuje trzecią pozycję, po stojących na wyższym poziomie Challenge Tour, a przede wszystkim - European Tour. Udział w EPD Tour jest dla młodych zawodowych golfistów z całej Europy szansą awansu do wyższych rozgrywek.

Teraz o Polakach
Deutsche Bank Wrocław Open był największym wydarzeniem golfowym w Polsce w sezonie 2012.
 Do stolicy Dolnego Śląska powrócił po dwóch latach przerwy. Warto zauważyć niezłą grę Polaków. Na 10. miejscu ukończył go Jan Szmidt junior, na 11. – Mateusz Gradecki. Obaj reprezentują klub TOYA, obaj znają podwrocławskie pole. Było im łatwiej. Ale też obaj są jeszcze juniorami, nie przygniotła ich odpowiedzialność gry przed własnymi kibicami, mediami. Zaliczyli 3 bardzo przyzwoite, wyrównane turniejowe dni uzyskując na 72-uderzeniowym polu wyniki od 70 do 73 uderzeń. Pokazali, że zawodowa 3. liga golfowa w Europie to już jest ich poziom. Teraz niech się w nim zadomowią i ruszają na kolejny. Ich dobre wyniki pomogą golfowi w Polsce. Oczywiście pod warunkiem, że młodzi Polacy będą pamiętać o: koncentracji, nie lekceważeniu przeciwnika, walce do końca i takim tam podobnym dyrdymałom.

To była Grad(ka)?



Fot. Jarosław Zalewski

Szymon Jadwiszczak i Grad – zwycięzcy Derby Półkrwi 2012 na wrocławskim torze Partynice.


Panie przychodzą w kapeluszach. Panowie dorównują im elegancją. To czas Derby Półkrwi. Gonitwa sezonu. Atmosfera wyjątkowości otacza wszystkich gości, bo ten dzień na wrocławskim torze wyścigów konnych Partynice jest prawdziwie wyjątkowy. A właściwie był, jeżeli nie zmieni się - nieuchronny jak dotychczas - bieg zdarzeń.

Gonitwa zwycięzców
Do 52. Derby Półkrwi zgłoszono osiem najlepszych w 2012 roku wierzchowców w grupie koni półkrwi. Każdy z nich we wcześniejszych startach odniósł zwycięstwo w dobrej stawce rywali. Na przykład siwy ogier Grad to triumfator Nagrody Prezydenta Wrocławia, gniady ogier Gregor wygrał Nagrodę Wrocławia, a piękna skarogniada klacz Escoveta - Nagrodę Arabelli-Oaks.
Jak na wyjątkowy dzień przystało, trenerzy ściągnęli także świetnych jeźdźców, jak choćby Rumena Ganczewa-Panczewa ze Służewca, którego we Wrocławiu oglądamy dosyć często, czy Szymona Jadwiszczaka, przyjeżdżającego nieco rzadziej, ale za to z piorunującym efektem, o czym za chwilę.
Selekcja, ostry trening, tak zwane zajeżdżanie 3-letnich koni trwało od października. Niedzielne popołudnie 9 września miało wyłonić najlepszego z najlepszych. Także dystans był mistrzowski, dłuższy niż przeciętnie w wyścigach płaskich – 2400 metrów.
Z maszyny startowej najlepiej wyszedł Lucier. Dosiadająca go Beata Zawadzka bardzo chciała wygrać Derby po raz trzeci w karierze. Ten duet prowadził przez niemal 2 km. Przy wyjściu na finiszową prostą odpadł, a na prowadzeniu zmieniły go Gregor – pod Piotrem Piątkowskim - i biegnąca tuż za nim Escoveta, dosiadana przez Joannę Fornal-Laskosz. Właśnie wówczas dotychczas galopujący zaledwie w środku stawki Grad zaatakował środkiem pola. Miał kilka długości straty do Gregora, ale imponująco ją niwelował.

Gratka na finiszu
- Ostatnie metry gonitwy derbowej to pokaz kunsztu jazdy i walki pomiędzy końmi i ich dżokejami Piotrem Piątkowskim i Szymonem Jadwiszczakiem – zapewniają pracownicy wrocławskiego toru wyścigów konnych.
Na celownik oba konie wpadły niemal jednocześnie. Niewielką przewagę o łeb osiągnął siwy Grad pod Szymonem Jadwiszczakiem. W tym sporcie o bardzo licznym udziale kobiet, gdy zarówno wśród dżokejów kobiety rywalizują na tym samym sportowym poziomie z mężczyznami, jak i klacze z ogierami wśród koni, zajęcie dwóch najwyższych miejsc przez mężczyzn i ogiery to jednak rodzynek. Gratka.

Gradacja koni
Bohater dnia – Grad – nie wygrał przypadkowo. Na 4 tegoroczne starty przed Derbami wygrał aż 3. Raz był drugi. Derby były więc tylko potwierdzeniem jego dominacji na torze w tym sezonie. Można powiedzieć, że gradacja została zachowana, bo Gregor w trzech swoich wcześniejszych startach wygrywał tylko (oczywiście w porównaniu z Gradem) dwukrotnie, a raz był czwarty. Z kolei trzecia na celowniku Escoveta miała bilans dwóch zwycięstw i trzech drugich miejsc.
Osobne słowa należą się triumfującemu dżokejowi. Szymon Jadwiszczak wygrał 278. wyścig w swojej karierze. 18 z tych zwycięstw przypadło na prestiżowe gonitwy na torach zagranicznych. Derby wygrał trzykrotnie, wszystkie we Wrocławiu. W zestawieniu triumfatorów Derby na Partynicach zrównał się z zajmującą drugie miejsce Anną Wyszyńską. Prowadzi, z czterema wygranymi, Mieczysław Mełnicki.
Jadwiszczak z sukcesu się cieszył, ale widać było, że do chwały bohatera już przywykł.
Trener Wiesław Kryszyłowicz – wręcz przeciwnie. Prowadzony przez niego koń wygrał Derby po raz pierwszy. – Nigdy jeszcze nie miałem tak dobrego konia – zapewnia i wie co mówi, bo to dobry trener, mający wiele lat doświadczeń.

Pożegnanie Derby?
Dla Kryszyłowicza było to pierwsze tak znaczące zwycięstwo w karierze. Wkrótce może się okazać, że triumfujące trio Grad – Szymon Jadwiszczak – Wiesław Kryszyłowicz mimo woli przejdzie do historii. Jeżeli ziści się negatywny scenariusz, Derby Półkrwi 2012 będą ostatnimi w historii wrocławskiego toru. Zagrożone bowiem są wszystkie starty koni ras półkrwi na Partynicach. Rozmowy między właścicielami koni i Wrocławskim Centrum Sportu, Hippiki i Rekreacji trwają.
Zniknięcie z Partynic wyścigów półkrewków, a wraz z nimi cieszącej się wyjątkową estymą w całym jeździeckim świecie gonitwy Derby, byłoby dużą stratą. Tor bez Derby traci na prestiżu. Warszawski Służewiec organizuje Derby dla koni pełnych krwi angielskiej i arabskiej. Żadnego z tych wyścigów nie odda do Wrocławia.
To byłaby także strata dla gości toru. Wrocławian i mieszkańców Dolnego Śląska, którzy lubią tu spędzać czas w niedzielne popołudnia. W atmosferze sportowej rywalizacji, a przy tym pikniku połączonego z pokazami pięknych koni.




Fot. Jarosław Zalewski
Trio Grad – Szymon Jadwiszczak – Wiesław Kryszyłowicz mimo woli może przejść do historii jako ostatni zwycięzcy gonitwy Derby we Wrocławiu. 

poniedziałek, 17 września 2012

W krainie nierobów

Dwa najważniejsze wydarzenia kończącego się lata w polskiej piłce związane są z trenerami. Pierwszeństwo ma nominowanie przez PZPN Waldemara Fornalika na selekcjonera narodowej reprezentacji. Nie mniej emocji wzbudzały ostatnie tygodnie Oresta Lenczyka w Śląsku Wrocław. Właśnie emocji było za dużo, a za mało chłodnej analizy.

Już sam fakt, że klub pozbywa się trenera, który osiągnął najwięcej w historii Śląska, nakazuje stanąć po stronie trenera. Rzeczywistość jednak nigdy nie jest czarno-biała. Najbardziej krańcowe opinie kibiców w tej sprawie są miażdżące: „panowie piłkarzyki” zwolnili świetnego trenera. Także wśród ekspertów pojawia się żal, że doświadczony szkoleniowiec, z sukcesami, odchodzi z klubu mistrza Polski w tak złej atmosferze. Pierwszy ligowy mecz w erze „postLenczykowej” – z Ruchem Chorzów – dowiódł jednak, że we wcześniejszych spotkaniach zawodnicy nie grali przeciwko temu szkoleniowcowi. Oni od dawna są w słabej formie, a słowo kryzys we wrocławskim zespole zyskało przymiotnik permanentny. Jego źródła są przy tym bardzo głębokie.

Najsłabszy mistrz?
Od maja wśród sympatyków futbolu powszechnie słychać: Śląsk to najsłabszy mistrz Polski od lat. Nie do końca zgadzam się z tą opinią, choć jednocześnie nie uważam jej za błędną, o czym za chwilę. Nie najsłabszy, tylko inny. Kładący akcenty na inny sposób grania niż Wisła Kraków, Lech Poznań czy Legia Warszawa. Opierający się na sile, szybkości, dobrej obronie, stałych fragmentach gry i szukaniu nieszablonowych rozwiązań. Tak było do listopada 2011r., gdy zespół jeszcze korzystał z zasobu wypracowanego pod kierunkiem trenera Ryszarda Tarasiewicza, a Orest Lenczyk mógł stosować swoje metody treningowe.
Ale właśnie w listopadzie ubiegłego roku rozpoczął się proces obniżania potencjału drużyny. Wtedy jeszcze chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że nie jest to ani efekt przenosin na nowy stadion, ani zupełnie naturalne zmęczenie piłkarzy pod koniec roku.
Beznadziejna gra od lutego do połowy kwietnia 2012r. już nie zostawiła wątpliwości. Negatywnej opinii o drużynie nie zmieniło kilka niezłych spotkań z decydującej walki o mistrzostwo Polski. Niestety, piłkarze i trener Lenczyk w lipcu i sierpniu 2012r. tylko dokładali kolejne argumenty swoim oponentom.
Teraz gry piłkarzy Śląska nie da się oglądać. Ten zespół w ostatnich tygodniach jest przeraźliwie słaby jak na mistrza kraju: fizycznie, technicznie i taktycznie. Zawodnicy cofnęli się w poziomie umiejętności.. Ich siła i szybkość wciąż pozostają jakby na etapie przygotowań do sezonu, piłka irytująco często odskakuje od nogi. Nawet w prostych sytuacjach, bez nacisku rywala.
Kumulacja tego zjawiska nastąpiła w meczach z Hannover 96. Warto również zwrócić uwagę, w ilu przypadkach wrocławianie byli szybsi od Niemców. A przecież w pierwszym pojedynku Ligi Europy to Polacy byli w pełni sezonu, po rozegraniu 7 spotkań! Zawodnicy z Hanoweru dopiero zaczynali sezon. Piłkarze Śląska na boisku błądzili jak we mgle zupełnie nie wiedząc jak mają grać. Podejmowali decyzje „na gorąco”, nie mając podstawy w wypracowanych schematach gry, nie wychodzili na wolne pozycje. Jeżeli ktoś jeszcze się łudził, że drużyna wraz ze sztabem trenerskim nie miała czasu na rozszyfrowanie rywala, boleśnie się zawiódł widząc rewanż.

Świetny trener, słabi piłkarze?
Gdzie leży problem? Zdaniem wielu – w piłkarzach. To prawdziwa, ale powierzchowna opinia. Do wyjątkowego wysiłku, do walki trzeba piłkarzy przygotować pod każdym względem, także mentalnym. Tymczasem w wypowiedziach przedmeczowych Oresta Lenczyka zawsze, także w polskiej ekstraklasie, dominowała obawa jak zagra rywal. Nie było argumentów czym Śląsk może go zaskoczyć. Przy możliwościach analizowania gry rywala, jakie oferuje nam współczesność, robienie tajemnicy przed dziennikarzami nie wymaga komentarza.
Kłopot w tym, że tak, jak mówił Lenczyk, później, już na boisku grał Śląsk. Ze słabymi rywalami można wykorzystać ich błędy. Ale z dobrymi takie nastawienie kończy się blamażem. Takim, jak w meczach z Helsingborgs IF i Hannover 96.
Spodobała mi się wypowiedź Mirko Slomki, trenera Hannoveru 96, który przed spotkaniem we Wrocławiu przyznał: – Chcemy pokonać Śląsk swoją szybkością.
Wiedział co mówi, bo tak przygotował zespół. Nie tylko do tego meczu, ale do każdego. Mając bardzo przeciętnych piłkarzy doprowadził ich do siódmego miejsca w Bundeslidze.
Lenczyk, zamiast pracować nad swoimi zawodnikami, by byli lepsi, narzekał, że ma nie tych, których chciał. To niezrozumiałe, bo do Wrocławia sprowadzał głównie graczy, z którymi już wcześniej współpracował: Dariusz Pietrasiak, Mateusz Cetnarski, Rafał Grodzicki, Marcin Kowalczyk.
Lenczyk, choć w trakcie zajęć czasem sprawia wrażenie warsztatowca, w rzeczywistości nim nie jest, a już nie w stopniu, na który sam się kreuje. Potrzebuje graczy ukształtowanych, którym rozrysuje 2 akcje nastawione na słabe punkty rywala, i jeżeli wykonawcy są skuteczni, wygrywa mecz.
Myślenie, że mając pieniądze i sprowadzając drogich piłkarzy, odniesie się sukces, jest immanentną cechą polskiego środowiska piłkarskiego. Niestety, dla polskiej piłki, futbol jest bardziej skomplikowany. Ale też chętnych do pracy i odważnych potrafi nagrodzić. Białoruski BATE Borysow w 2008r. po raz pierwszy awansował do fazy grupowej Ligi Mistrzów mając budżet wynoszący w przeliczeniu około 7,5 mln zł. Niedawno dostał się do elity już po raz trzeci. Niewiele polskich drużyn może się równać z czeską Victorią Pilzno, która w poprzednim sezonie grała w LM, miała budżet około 17 mln zł i 6 zawodników w kadrze Czech. Tej samej, która bez problemów ograła nas 16 czerwca we Wrocławiu.

Syndrom drugiego sezonu
Przychodząc we wrześniu 2010r. do Wrocławia Orest Lenczyk zastał zespół w strefie spadkowej. To On go ustawił i dał mu wicemistrzostwo Polski. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tę tezę wciąż się przypomina jak prawdę niepodważalną.
Otóż różdżki to tylko w bajkach występują. A przegrywający zespół w polskiej rzeczywistości nagle zaczynał wygrywać w innej epoce, gdy za sukces płaciło się nie ciężką pracą, lecz pieniędzmi. I nie tym, którzy pracowali, tylko tym, którzy przez 90 minut mieli za zadanie nie przeszkadzać.
Lenczyk zastał we Wrocławiu dobrze zestawiony, przygotowany fizycznie i taktycznie zespół chcący walczyć. To spuścizna po Ryszardzie Tarasiewiczu, Waldemarze Tęsiorowskim i Pawle Barylskim. Tarasiewicz niestety popełnił kardynalny błąd, a jego efektem była utrata kontroli nad zawodnikami. Nad zespołem. Lenczyk tę kontrolę przywrócił, nieco zmienił ustawienie i maszyna ruszyła. To zasługa Lenczyka, ale nie wzięła się z niczego.
Po roku jednak to, co zostało po Tarasiewiczu, wyczerpało się. Śląsk Tarasiewicza fundament swych zwycięstw miał w stałych fragmentach gry. Lenczyk tego nie potrafił zmienić, mimo że stopniowo odsuwał „piłkarzy Tarasiewicza”, a sprowadzał własnych. Jego zespół też coraz gorzej wykonuje rzuty wolne i rożne. Nie jest już tak mocny fizycznie. Zaczął działać znany już w przypadku Oro Professoro syndrom drugiego sezonu. W jego trenerskiej karierze regułą jest słaba gra drużyny w drugim roku wspólnej pracy. A tak intensywnie zaprzeczał Orest jesienią 2011 roku, gdy wypominali mu tę dziwną prawidłowość dziennikarze. Bronił się słowami, na konferencji prasowej, ale w życiu, na długim  dystansie, nie da się oszukiwać. Lenczyk na co dzień musiał być sobą. I był. I dlatego rozbił ten zespół. W Śląsku kryzys zaczął się dopiero w listopadzie 2011r., bo trener przejął drużynę już w trakcie wcześniejszego sezonu, nie zaś kilka miesięcy wcześniej, latem 2010r.
Do tego na piłkarskie prowadzenie drużyny nałożyły się konflikty z zawodnikami. Lenczyk i piłkarze zdobyli tytuł niezależnie, co przyznają obie strony, a nie razem. Sprzyjało im szczęście i rywale, ale ile można polegać na szczęściu, widzieliśmy w trzech niedawnych starciach z europejskimi średniakami.

Klub to zakład pracy
Lenczyk lubi się lansować przed dziennikarzami, że wprowadza kulturę pracy, dyscyplinę. Rzeczywiście, to podstawa sukcesu w każdej dziedzinie. Zapomniał jednak, że klub piłkarski jest takim samym miejscem pracy jak każde inne. Jeżeli pracownicy nie mogą dogadać się z szefem, jeżeli go nie rozumieją, nie dają z siebie wszystkiego, nawet jeśli bardzo chcą. Lenczyk zapomniał, że w zasadzie kija i marchewki ważne są oba czynniki i w odpowiednich proporcjach. Sam kij, i jeszcze w formie niezrozumiałej dla bitego, nie daje oczekiwanego efektu.
Piłkarze o swych relacjach ze szkoleniowcem mówią oględnie nie zagłębiając się w szczegóły. Dominuje konstatacja, że nie szanuje ludzi. Zupełnie mnie to nie dziwi. Szanowny Pan Trener wobec dziennikarzy pozwalał sobie na stwierdzenia: "Kim Pan jest?", „Co jest – nieroby?”, albo „Jesteście paparazzi!”. Mówił to do obcych sobie osób, które znał wyłącznie z konferencji prasowych, których specyfiki pracy zupełnie nie zna i nie rozumie, i które na takie słowa nie zasługiwały. Można tylko się domyślać jak Lenczyk odnosił się do zawodników, z którymi spotykał się codziennie…
Kultury osobistej komentował nie będę. Polecam natomiast zwrócić uwagę na inny aspekt: to sposób postępowania świadczący o wyjątkowo wąskich horyzontach myślowych. Pomiatanie ludźmi zawsze niszczy relacje. Lenczyk, zwracający pozornie uwagę na etykietę, stosuje się do własnych reguł, odległych jednak od przyjętych norm. Na początku pracy w Śląsku dyscypliną i zdecydowaniem w egzekwowaniu poleceń unormował sytuację. Z czasem został sam na placówce pokazując syndrom oblężonej twierdzy. Lenczyk się boi. Wszystkich, bo wszyscy mu zagrażają. Włącznie z dziennikarzami. Wystarczyło, by był czytelny i konsekwentny w swoich decyzjach. By nie wprowadzał chaosu.

Era postLenczykowa
I jeszcze jedno wydarzenie, które już tylko przyspieszyło lawinę. Odejście drugiego trenera Marka Wleciałowskiego na stanowisko asystenta trenera reprezentacji Polski. W ten sposób rozsypał się układ, w którym wygodnie od lat funkcjonował Orest Lenczyk. Obaj dobrze się uzupełniali dokładając się do wspólnego worka zawodowych sukcesów… Ale to też się skończyło.
Lenczyk zapomniał, że również wśród trenerów obowiązuje zmodyfikowana piłkarska zasada: jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz. Zarządzający piłkarską spółką Śląsk Wrocław postanowili pomiatającego także nimi trenera wymieść z klubu, bo Lenczyk zapominał o obowiązkach wobec pracodawcy i obowiązującej hierarchii krytykując publicznie klubowych działaczy. Prezes Śląska Piotr Waśniewski bardzo taktownie wypowiada się do mediów o Lenczyku. Jednak prezes Cracovii, Janusz Filipiak, gdy kilka lat wcześniej omawiał warunki pracy trenera w Krakowie, miał mało komfortowe odczucia: – Doszło do tego, że w pewnym momencie nie wiedziałem, kto kogo zatrudnia. Ja jego, czy on mnie.
Skończyła się era Oresta we Wrocławiu. Po niemal dwóch latach. Lenczykowi należy podziękować za to, co zrobił dobrego i to kontynuować. Z tego, co było złe, działacze muszą wyciągnąć wnioski.
Odejście Lenczyka oczywiście nie uzdrowi sytuacji. Uspokoi ją tylko, bo drużyna wymaga ponownego ułożenia w szatni i na boisku. Zadanie do wykonania otrzymał i je przyjął Czech Stanislav Levy.
Szkoda, że nie przedłużono jazdy Pawła Barylskiego na pierwszym fotelu. Prezes Piotr Waśniewski nie rozwija tematu. Przekonuje jedynie, że Barylski będzie się uczył od Czecha. Wiem, Barylski nie sprawia wrażenia osobowości zdolnej poprowadzić zespół z czołówki polskiej ekstraklasy. Nie sprawia, ale to nie znaczy, że nie potrafi. To świetny fachowiec, który stojąc w drugim szeregu wykonywał bardzo dobrą pracę od podstaw. Opinia i laury szły na konto Ryszarda Tarasiewicza i Oresta Lenczyka. Jestem przekonany, że teraz zyska Stanislav Levy. Może w erze postLevy nadejdzie czas Barylskiego?

niedziela, 16 września 2012

Jak polscy piłkarze budują Bundesligę

Polscy piłkarze do niemieckiej Bundesligi lgną od kilkudziesięciu już lat z nadzieją zrobienia kariery, zdobycia sławy i zarobienia pieniędzy. Takie postaci, jak: Mirosław Okoński, Andrzej Buncol, Waldemar Matysik, Jan Furtok, Włodzimierz Smolarek, Marek Leśniak, Adam Matysek, Tomasz Wałdoch, Tomasz Hajto, czy Jacek Krzynówek i jeszcze wiele innych naprawdę sporo znaczą w kraju za Odrą.
Od kilkunastu miesięcy fascynujemy się postawą Łukasza Piszczka, Jakuba Błaszczykowskiego i Roberta Lewandowskiego. O wpływie naszego tria na grę Borussii Dortmund już chyba napisano wszystko, choć zapewne jeszcze coś nowego przeczytamy…
To wpływ Polaków łatwy do uchwycenia. Namacalny. Bezpośredni. Ale kilkanaście dni temu pojawił się nowy element – wpływ pośredni. To sposób bardziej wysublimowany. Wymagający działań o stopniu zaawansowania sportowego, ale technicznego i mentalnego na znacznie wyższym poziomie niż dotychczas. To wręcz wpływ jednej nacji na drugą nację, pokazujący jak należy grać zespołowo.
Gdy piłkarze Śląska Wrocław zobaczyli w pierwszym meczu IV rundy eliminacji Ligi Europy z Hannover 96, jak niewiele brakuje naszemu rodakowi, Arturowi Sobiechowi do pierwszego składu niemieckiej drużyny, postanowili go odblokować. W meczu rewanżowym pozwolili niedocenianemu napastnikowi strzelić dwie bramki. Ta piękna przysługa nie została zmarnowana. Sobiech szansę wykorzystał. Ustawione już prawidłowo celowniki przydały mu się w meczu Bundesligi, gdy Wilkom z VfL Wolfsburg zaaplikował także dwie bramki.
I teraz ten polski nieudacznik, jeden z najgorszych transferów – jak nazywała go część z niemieckich dziennikarzy – nagle stał się gwiazdą zespołu, a tytuł gwiazdy ligi - na razie w skali kolejki - też był blisko.
Cieszmy się z małych sukcesów. Wrocławscy piłkarze opinii o polskim futbolu – panującej w Niemczech – nie zmienili. Ale uratowali chociaż opinię o pojedynczych piłkarzach. Tak, wielkie serce też się liczy. Nie tylko do walki. Pomoc, zwłaszcza w formie wolontariatu, jest w cenie.
Niestety, kontynuacji na razie nie będzie. Przynajmniej przez rok, do kolejnych ewentualnych spotkań z jakąś niemiecką drużyną w eliminacjach LM lub LE.

piątek, 14 września 2012

Bałkański cyrk z piłką na drugim planie




Przemysław Tytoń przetrwał agresję Czarnogórców i w dobrej formie przybył do Wrocławia.


Dziś spróbuję pokazać pewne zjawisko, które rozciągnięte w czasie nie zawsze jest łatwe do uchwycenia. W ciągu kilku ostatnich dni zdarzenia go poświadczające wystąpiły w dużym nagromadzeniu, więc już nie o zdarzeniach, a zjawisku właśnie chyba można mówić.
Na potrzeby tego felietonu nawet wymyśliłem mu pseudonaukową nazwę: Bałkanizacja zachowań w świecie sportu. Będzie trochę jazdy. No to zaczynamy.

Jeżeli komukolwiek wydawało się, że wydarzenia z 18 lipca w Podgoricy mają charakter jednostkowy, powinien czuć się zawiedziony. To wtedy piłkarze Śląska Wrocław wygrali pierwszy mecz II rundy eliminacji Ligi Mistrzów z zespołem Buducnostii Podgorica 2:0.
Wynik z boiska to sportowy rewanż mistrzów Polski na kibicach mistrza Czarnogóry, którzy już przed spotkaniem pobili rzecznika prasowego Śląska Wrocław, a później wymusili gwałtowny odwrót wypakowującej bagaże ekipy technicznej drużyny mistrza Polski. Dotychczas wydawało mi się, że ten piękny kraj – skrywający się niekiedy pod nazwą Montenegro – leży w Europie Południowej. Od 18 lipca, a ostatecznie od 7 września jednak lokuję go dużo dalej na Wschód, gdzieś w okolicach Azji Środkowej.

Barbaricum balkanianum
Właśnie 7 września zobaczyliśmy kolejną odsłonę bałkańskiej story. Wówczas na obiekcie w Podgoricy reprezentacje Czarnogóry i Polski zmierzyły się w eliminacjach Mistrzostw Świata. Na boisku było 2:2, ale miejscowi kibice – sami siebie nazywający Barbarzyńcami – za punkt honoru wzięli sobie wniesienie meczu na jeszcze wyższy poziom. A przecież każdy szanujący się kibic wie, że mecz bez rac i petard jest słaby. Miejscowi to nie są chłopcy wyjęci nie wiadomo skąd. Oni jeszcze niedawno byli na wojnie! Chyba nie zauważyli, że już jest pokój.
Otóż oni doskonale wiedzieli, że w polskiej bramce stoi Tytoń – na imię ma Przemysław, szybko wyjaśniam. Kulturalni panowie z Podgoricy postanowili porzucać petardami właśnie w niego. Pewnie chcieli, żeby spalił się ze wstydu, że gra w jakimś podrzędnym PSV Eindhoven, a nie w ich ukochanej Buducnostii. A może ich pragnienia były bardziej zwyczajne – skoro gole są solą futbolu, to oni właśnie chcieli to arcyciekawe widowisko trochę dosolić poprzez osłabienie obrony przeciwnika.
Polska nie złożyła protestu w ciągu dwóch godzin od zakończenia meczu, więc ingerencji FIFA nie należy się spodziewać. Wszyscy więc już wiemy: środki pirotechniczne na trybunach i boisku to stały fragment gry.
Mecz ostatecznie się zakończył wynikiem mało sprawiedliwym, bo kto to widział, żeby przeciwnik z Czarnogóry wyjeżdżał z punktem i jeszcze żywy. Raz zrobił to Śląsk i to już właśnie było o ten jeden raz za dużo. Nasze narodowe Orły na szczęście dotrwały do 90 minuty bez większych strat – jeśli nie liczyć Ludovica Obraniaka, który - zamiast skopać górali - chciał pogadać z arbitrem jak Europejczyk z Europejczykiem. Sędzia chyba go nie zrozumiał. Co interesujące, po meczu stronę arbitra wzięli pozostali nasi reprezentanci. W piłce zjawisko naprawdę nietypowe.

Szkoda, że Państwo tego nie widzieli
Następnego dnia nasze Orły wylądowały w kraju, by tu, we Wrocławiu, przygotowywać się do arcytrudnego meczu z Mołdawią. Spotkanie zapowiadało się na tak wymagające, że reprezentacja odwołała jeden z dwóch zaplanowanych na niedzielę treningów. Odpoczynek, jak wiadomo, rzecz w sporcie najważniejsza. Orły więc zstąpiły z niebios i ukazały swe ziemskie oblicza. Nawet całkiem ludzkie, jak choćby Robert Lewandowski, niedościgły wzór dla polskich napastników, w relacjach z mediami nawet nie ukrywający profesjonalnego dystansu, pod którym kryje się nie wiadomo co, więc może lepiej nie zgłębiajmy…
Otóż dotychczas boski Robert Lewandowski z wyżyn kilku pięter hotelowej klatki schodowej ponad miejscem briefingu reprezentantów, piskliwym głosikiem krzyczał do odpowiadającego na pytania dziennikarzy Adriana Mierzejewskiego: - Nieprawdaaaa Adriankuuuu! Nieprawdaaa Adriankuuuu!
Nie wiem czy to już luz i swobodna atmosfera w grupie lubiących się ludzi, czy jeszcze pozostałości ciężkich doświadczeń z Podgoricy, taki „syndrom powojenny”.
Właśnie, briefing. Ach, jak lubię to słowo. Angielskie, więc dodaje prestiżu i powagi. Jest takie zrozumiałe, przenosząc treści czytelne dla wszystkich Polaków. Pewnie dlatego briefingi u różnych organizatorów wyglądają zupełnie inaczej.

Diabelskie ciemności
Wróćmy jednak do piłkarzy. Nasi reprezentanci w swym zejściu na Ziemię posunęli się tak bardzo, że trafili do podziemi. Spytałem Tomasza Rząsę, dyrektora reprezentacji do spraw kontaktów z mediami, dlaczego spotkania z piłkarzami odbywają się w piwnicy wrocławskiego hotelu Monopol. Tak jakby ktoś chciał ukryć reprezentantów przed całym światem. – To miejsce wskazała nam dyrekcja hotelu. Przyjęliśmy je bo jesteśmy tu gośćmi – przyznał dyrektor kadry. Wprawdzie panował tam spokój, dzięki czemu obie przepytujące się nacje – piłkarska i dziennikarska – mogły skupić się na rozmowach, ale wizerunki naszych gwiazd w piwnicznej ciemni dużo straciły na boskości. A i rozmowa w takich warunkach niesie za sobą przyjemność porównywalną do towarzyskiego spotkania w studni.
Pewnie dlatego Ariel Borysiuk tak się zaplątał w krzyżowym ogniu pytań dziennikarzy, że na pytanie co zrobi następnym razem gdy rywal go fauluje, a mimo to sędzia nie przerwie akcji grożącej utratą przez Polskę bramki, zapewnił pokornie: - Będę gnał jak pies!

Chyba powinien powiedzieć, że jak diabeł. Przecież jego zespół 1.FC Kaiserslautern nosi przydomek Die roten Teufel. Mimo to jestem pod wrażeniem

Informacje przekazują dziennikarze, a nie PZPN
Mołdawia wprawdzie nie leży na Półwyspie Bałkańskim, ale całkiem niedaleko. Pewnie więc dlatego Mołdawianie nie mogli tak zwyczajnie przylecieć na mecz, rozegrać go i odlecieć. Oni musieli swój pobyt we Wrocławiu zaznaczyć. Sportowo wielkich szans na to nie mieli, postanowili więc zadziałać od strony organizacyjnej. Odwołali zaplanowane na godzinę 11 i 12 w poniedziałek oficjalny trening i konferencję przenosząc je na popołudnie. O swej decyzji poinformowali jednak Polski Związek Piłki Nożnej późnym wieczorem w niedzielę. Oczywiście nikt z PZPN nie przesłał informacji do mediów, bo po co. Przecież dziennikarze lubią jeździć na wrocławski stadion, to się przejadą jeszcze raz. To zdarzenie potwierdza, że bałkanizacja może się rozprzestrzeniać poza swój region geograficzny. Informacja na stronie PZPN pojawiła się dopiero około godziny 11, ale wtedy kolejne wozy z antenami satelitarnymi i ekipy reporterskie zaczęły z gracją zajeżdżać przed stadionem. Po chwili z wściekłością odjeżdżały.
Na konferencji prasowej trener Ion Caras oznajmił, że w dniu meczu ma urodziny i ma nadzieję, że jego zawodnicy zrobią mu prezent. Żartowniś – wydawało się przed spotkaniem. Po nim już wcale tak pewni tego nie byliśmy.

Dwumecz bałkański i okołobałkański dobiegł końca. Na szczęście teraz czeka na nas Anglia. Piłkarska Europa, do której dążymy od zawsze, a szczególnie gdzieś tak od 1973r. i pamiętnego Wembley. Na Bałkany wracajmy tylko na wakacje. Ale niekoniecznie do Podgoricy…