poniedziałek, 17 września 2012

W krainie nierobów

Dwa najważniejsze wydarzenia kończącego się lata w polskiej piłce związane są z trenerami. Pierwszeństwo ma nominowanie przez PZPN Waldemara Fornalika na selekcjonera narodowej reprezentacji. Nie mniej emocji wzbudzały ostatnie tygodnie Oresta Lenczyka w Śląsku Wrocław. Właśnie emocji było za dużo, a za mało chłodnej analizy.

Już sam fakt, że klub pozbywa się trenera, który osiągnął najwięcej w historii Śląska, nakazuje stanąć po stronie trenera. Rzeczywistość jednak nigdy nie jest czarno-biała. Najbardziej krańcowe opinie kibiców w tej sprawie są miażdżące: „panowie piłkarzyki” zwolnili świetnego trenera. Także wśród ekspertów pojawia się żal, że doświadczony szkoleniowiec, z sukcesami, odchodzi z klubu mistrza Polski w tak złej atmosferze. Pierwszy ligowy mecz w erze „postLenczykowej” – z Ruchem Chorzów – dowiódł jednak, że we wcześniejszych spotkaniach zawodnicy nie grali przeciwko temu szkoleniowcowi. Oni od dawna są w słabej formie, a słowo kryzys we wrocławskim zespole zyskało przymiotnik permanentny. Jego źródła są przy tym bardzo głębokie.

Najsłabszy mistrz?
Od maja wśród sympatyków futbolu powszechnie słychać: Śląsk to najsłabszy mistrz Polski od lat. Nie do końca zgadzam się z tą opinią, choć jednocześnie nie uważam jej za błędną, o czym za chwilę. Nie najsłabszy, tylko inny. Kładący akcenty na inny sposób grania niż Wisła Kraków, Lech Poznań czy Legia Warszawa. Opierający się na sile, szybkości, dobrej obronie, stałych fragmentach gry i szukaniu nieszablonowych rozwiązań. Tak było do listopada 2011r., gdy zespół jeszcze korzystał z zasobu wypracowanego pod kierunkiem trenera Ryszarda Tarasiewicza, a Orest Lenczyk mógł stosować swoje metody treningowe.
Ale właśnie w listopadzie ubiegłego roku rozpoczął się proces obniżania potencjału drużyny. Wtedy jeszcze chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że nie jest to ani efekt przenosin na nowy stadion, ani zupełnie naturalne zmęczenie piłkarzy pod koniec roku.
Beznadziejna gra od lutego do połowy kwietnia 2012r. już nie zostawiła wątpliwości. Negatywnej opinii o drużynie nie zmieniło kilka niezłych spotkań z decydującej walki o mistrzostwo Polski. Niestety, piłkarze i trener Lenczyk w lipcu i sierpniu 2012r. tylko dokładali kolejne argumenty swoim oponentom.
Teraz gry piłkarzy Śląska nie da się oglądać. Ten zespół w ostatnich tygodniach jest przeraźliwie słaby jak na mistrza kraju: fizycznie, technicznie i taktycznie. Zawodnicy cofnęli się w poziomie umiejętności.. Ich siła i szybkość wciąż pozostają jakby na etapie przygotowań do sezonu, piłka irytująco często odskakuje od nogi. Nawet w prostych sytuacjach, bez nacisku rywala.
Kumulacja tego zjawiska nastąpiła w meczach z Hannover 96. Warto również zwrócić uwagę, w ilu przypadkach wrocławianie byli szybsi od Niemców. A przecież w pierwszym pojedynku Ligi Europy to Polacy byli w pełni sezonu, po rozegraniu 7 spotkań! Zawodnicy z Hanoweru dopiero zaczynali sezon. Piłkarze Śląska na boisku błądzili jak we mgle zupełnie nie wiedząc jak mają grać. Podejmowali decyzje „na gorąco”, nie mając podstawy w wypracowanych schematach gry, nie wychodzili na wolne pozycje. Jeżeli ktoś jeszcze się łudził, że drużyna wraz ze sztabem trenerskim nie miała czasu na rozszyfrowanie rywala, boleśnie się zawiódł widząc rewanż.

Świetny trener, słabi piłkarze?
Gdzie leży problem? Zdaniem wielu – w piłkarzach. To prawdziwa, ale powierzchowna opinia. Do wyjątkowego wysiłku, do walki trzeba piłkarzy przygotować pod każdym względem, także mentalnym. Tymczasem w wypowiedziach przedmeczowych Oresta Lenczyka zawsze, także w polskiej ekstraklasie, dominowała obawa jak zagra rywal. Nie było argumentów czym Śląsk może go zaskoczyć. Przy możliwościach analizowania gry rywala, jakie oferuje nam współczesność, robienie tajemnicy przed dziennikarzami nie wymaga komentarza.
Kłopot w tym, że tak, jak mówił Lenczyk, później, już na boisku grał Śląsk. Ze słabymi rywalami można wykorzystać ich błędy. Ale z dobrymi takie nastawienie kończy się blamażem. Takim, jak w meczach z Helsingborgs IF i Hannover 96.
Spodobała mi się wypowiedź Mirko Slomki, trenera Hannoveru 96, który przed spotkaniem we Wrocławiu przyznał: – Chcemy pokonać Śląsk swoją szybkością.
Wiedział co mówi, bo tak przygotował zespół. Nie tylko do tego meczu, ale do każdego. Mając bardzo przeciętnych piłkarzy doprowadził ich do siódmego miejsca w Bundeslidze.
Lenczyk, zamiast pracować nad swoimi zawodnikami, by byli lepsi, narzekał, że ma nie tych, których chciał. To niezrozumiałe, bo do Wrocławia sprowadzał głównie graczy, z którymi już wcześniej współpracował: Dariusz Pietrasiak, Mateusz Cetnarski, Rafał Grodzicki, Marcin Kowalczyk.
Lenczyk, choć w trakcie zajęć czasem sprawia wrażenie warsztatowca, w rzeczywistości nim nie jest, a już nie w stopniu, na który sam się kreuje. Potrzebuje graczy ukształtowanych, którym rozrysuje 2 akcje nastawione na słabe punkty rywala, i jeżeli wykonawcy są skuteczni, wygrywa mecz.
Myślenie, że mając pieniądze i sprowadzając drogich piłkarzy, odniesie się sukces, jest immanentną cechą polskiego środowiska piłkarskiego. Niestety, dla polskiej piłki, futbol jest bardziej skomplikowany. Ale też chętnych do pracy i odważnych potrafi nagrodzić. Białoruski BATE Borysow w 2008r. po raz pierwszy awansował do fazy grupowej Ligi Mistrzów mając budżet wynoszący w przeliczeniu około 7,5 mln zł. Niedawno dostał się do elity już po raz trzeci. Niewiele polskich drużyn może się równać z czeską Victorią Pilzno, która w poprzednim sezonie grała w LM, miała budżet około 17 mln zł i 6 zawodników w kadrze Czech. Tej samej, która bez problemów ograła nas 16 czerwca we Wrocławiu.

Syndrom drugiego sezonu
Przychodząc we wrześniu 2010r. do Wrocławia Orest Lenczyk zastał zespół w strefie spadkowej. To On go ustawił i dał mu wicemistrzostwo Polski. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tę tezę wciąż się przypomina jak prawdę niepodważalną.
Otóż różdżki to tylko w bajkach występują. A przegrywający zespół w polskiej rzeczywistości nagle zaczynał wygrywać w innej epoce, gdy za sukces płaciło się nie ciężką pracą, lecz pieniędzmi. I nie tym, którzy pracowali, tylko tym, którzy przez 90 minut mieli za zadanie nie przeszkadzać.
Lenczyk zastał we Wrocławiu dobrze zestawiony, przygotowany fizycznie i taktycznie zespół chcący walczyć. To spuścizna po Ryszardzie Tarasiewiczu, Waldemarze Tęsiorowskim i Pawle Barylskim. Tarasiewicz niestety popełnił kardynalny błąd, a jego efektem była utrata kontroli nad zawodnikami. Nad zespołem. Lenczyk tę kontrolę przywrócił, nieco zmienił ustawienie i maszyna ruszyła. To zasługa Lenczyka, ale nie wzięła się z niczego.
Po roku jednak to, co zostało po Tarasiewiczu, wyczerpało się. Śląsk Tarasiewicza fundament swych zwycięstw miał w stałych fragmentach gry. Lenczyk tego nie potrafił zmienić, mimo że stopniowo odsuwał „piłkarzy Tarasiewicza”, a sprowadzał własnych. Jego zespół też coraz gorzej wykonuje rzuty wolne i rożne. Nie jest już tak mocny fizycznie. Zaczął działać znany już w przypadku Oro Professoro syndrom drugiego sezonu. W jego trenerskiej karierze regułą jest słaba gra drużyny w drugim roku wspólnej pracy. A tak intensywnie zaprzeczał Orest jesienią 2011 roku, gdy wypominali mu tę dziwną prawidłowość dziennikarze. Bronił się słowami, na konferencji prasowej, ale w życiu, na długim  dystansie, nie da się oszukiwać. Lenczyk na co dzień musiał być sobą. I był. I dlatego rozbił ten zespół. W Śląsku kryzys zaczął się dopiero w listopadzie 2011r., bo trener przejął drużynę już w trakcie wcześniejszego sezonu, nie zaś kilka miesięcy wcześniej, latem 2010r.
Do tego na piłkarskie prowadzenie drużyny nałożyły się konflikty z zawodnikami. Lenczyk i piłkarze zdobyli tytuł niezależnie, co przyznają obie strony, a nie razem. Sprzyjało im szczęście i rywale, ale ile można polegać na szczęściu, widzieliśmy w trzech niedawnych starciach z europejskimi średniakami.

Klub to zakład pracy
Lenczyk lubi się lansować przed dziennikarzami, że wprowadza kulturę pracy, dyscyplinę. Rzeczywiście, to podstawa sukcesu w każdej dziedzinie. Zapomniał jednak, że klub piłkarski jest takim samym miejscem pracy jak każde inne. Jeżeli pracownicy nie mogą dogadać się z szefem, jeżeli go nie rozumieją, nie dają z siebie wszystkiego, nawet jeśli bardzo chcą. Lenczyk zapomniał, że w zasadzie kija i marchewki ważne są oba czynniki i w odpowiednich proporcjach. Sam kij, i jeszcze w formie niezrozumiałej dla bitego, nie daje oczekiwanego efektu.
Piłkarze o swych relacjach ze szkoleniowcem mówią oględnie nie zagłębiając się w szczegóły. Dominuje konstatacja, że nie szanuje ludzi. Zupełnie mnie to nie dziwi. Szanowny Pan Trener wobec dziennikarzy pozwalał sobie na stwierdzenia: "Kim Pan jest?", „Co jest – nieroby?”, albo „Jesteście paparazzi!”. Mówił to do obcych sobie osób, które znał wyłącznie z konferencji prasowych, których specyfiki pracy zupełnie nie zna i nie rozumie, i które na takie słowa nie zasługiwały. Można tylko się domyślać jak Lenczyk odnosił się do zawodników, z którymi spotykał się codziennie…
Kultury osobistej komentował nie będę. Polecam natomiast zwrócić uwagę na inny aspekt: to sposób postępowania świadczący o wyjątkowo wąskich horyzontach myślowych. Pomiatanie ludźmi zawsze niszczy relacje. Lenczyk, zwracający pozornie uwagę na etykietę, stosuje się do własnych reguł, odległych jednak od przyjętych norm. Na początku pracy w Śląsku dyscypliną i zdecydowaniem w egzekwowaniu poleceń unormował sytuację. Z czasem został sam na placówce pokazując syndrom oblężonej twierdzy. Lenczyk się boi. Wszystkich, bo wszyscy mu zagrażają. Włącznie z dziennikarzami. Wystarczyło, by był czytelny i konsekwentny w swoich decyzjach. By nie wprowadzał chaosu.

Era postLenczykowa
I jeszcze jedno wydarzenie, które już tylko przyspieszyło lawinę. Odejście drugiego trenera Marka Wleciałowskiego na stanowisko asystenta trenera reprezentacji Polski. W ten sposób rozsypał się układ, w którym wygodnie od lat funkcjonował Orest Lenczyk. Obaj dobrze się uzupełniali dokładając się do wspólnego worka zawodowych sukcesów… Ale to też się skończyło.
Lenczyk zapomniał, że również wśród trenerów obowiązuje zmodyfikowana piłkarska zasada: jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz. Zarządzający piłkarską spółką Śląsk Wrocław postanowili pomiatającego także nimi trenera wymieść z klubu, bo Lenczyk zapominał o obowiązkach wobec pracodawcy i obowiązującej hierarchii krytykując publicznie klubowych działaczy. Prezes Śląska Piotr Waśniewski bardzo taktownie wypowiada się do mediów o Lenczyku. Jednak prezes Cracovii, Janusz Filipiak, gdy kilka lat wcześniej omawiał warunki pracy trenera w Krakowie, miał mało komfortowe odczucia: – Doszło do tego, że w pewnym momencie nie wiedziałem, kto kogo zatrudnia. Ja jego, czy on mnie.
Skończyła się era Oresta we Wrocławiu. Po niemal dwóch latach. Lenczykowi należy podziękować za to, co zrobił dobrego i to kontynuować. Z tego, co było złe, działacze muszą wyciągnąć wnioski.
Odejście Lenczyka oczywiście nie uzdrowi sytuacji. Uspokoi ją tylko, bo drużyna wymaga ponownego ułożenia w szatni i na boisku. Zadanie do wykonania otrzymał i je przyjął Czech Stanislav Levy.
Szkoda, że nie przedłużono jazdy Pawła Barylskiego na pierwszym fotelu. Prezes Piotr Waśniewski nie rozwija tematu. Przekonuje jedynie, że Barylski będzie się uczył od Czecha. Wiem, Barylski nie sprawia wrażenia osobowości zdolnej poprowadzić zespół z czołówki polskiej ekstraklasy. Nie sprawia, ale to nie znaczy, że nie potrafi. To świetny fachowiec, który stojąc w drugim szeregu wykonywał bardzo dobrą pracę od podstaw. Opinia i laury szły na konto Ryszarda Tarasiewicza i Oresta Lenczyka. Jestem przekonany, że teraz zyska Stanislav Levy. Może w erze postLevy nadejdzie czas Barylskiego?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz