Dwa najważniejsze wydarzenia kończącego się lata w polskiej piłce
związane są z trenerami. Pierwszeństwo ma nominowanie przez PZPN
Waldemara Fornalika na selekcjonera narodowej reprezentacji. Nie mniej
emocji wzbudzały ostatnie tygodnie Oresta Lenczyka w Śląsku Wrocław.
Właśnie emocji było za dużo, a za mało chłodnej analizy.
Już sam fakt, że klub pozbywa
się trenera, który osiągnął najwięcej w historii Śląska, nakazuje
stanąć po stronie trenera. Rzeczywistość jednak nigdy nie jest
czarno-biała. Najbardziej krańcowe opinie kibiców w tej sprawie są miażdżące:
„panowie piłkarzyki” zwolnili świetnego trenera. Także wśród ekspertów
pojawia się żal, że doświadczony szkoleniowiec, z sukcesami, odchodzi z
klubu mistrza Polski w tak złej atmosferze. Pierwszy ligowy mecz w erze
„postLenczykowej” – z Ruchem Chorzów – dowiódł jednak, że we
wcześniejszych spotkaniach zawodnicy nie grali przeciwko temu
szkoleniowcowi. Oni od dawna są w słabej formie, a słowo kryzys we wrocławskim zespole zyskało przymiotnik permanentny. Jego źródła są przy tym bardzo głębokie.
Najsłabszy mistrz?
Od maja wśród sympatyków futbolu powszechnie słychać: Śląsk to
najsłabszy mistrz Polski od lat. Nie do końca zgadzam się z tą opinią,
choć jednocześnie nie uważam jej za błędną, o czym za chwilę. Nie
najsłabszy, tylko inny. Kładący akcenty na inny sposób grania niż Wisła
Kraków, Lech Poznań czy Legia Warszawa. Opierający się na sile,
szybkości, dobrej obronie, stałych fragmentach gry i szukaniu
nieszablonowych rozwiązań. Tak było do listopada 2011r., gdy zespół
jeszcze korzystał z zasobu wypracowanego pod kierunkiem trenera Ryszarda
Tarasiewicza, a Orest Lenczyk mógł stosować swoje metody treningowe.
Ale właśnie w listopadzie ubiegłego roku rozpoczął się proces
obniżania potencjału drużyny. Wtedy jeszcze chyba nikt nie zdawał sobie
sprawy, że nie jest to ani efekt przenosin na nowy stadion, ani zupełnie
naturalne zmęczenie piłkarzy pod koniec roku.
Beznadziejna gra od lutego do połowy kwietnia 2012r. już nie
zostawiła wątpliwości. Negatywnej opinii o drużynie nie zmieniło kilka
niezłych spotkań z decydującej walki o mistrzostwo Polski. Niestety,
piłkarze i trener Lenczyk w lipcu i sierpniu 2012r. tylko dokładali
kolejne argumenty swoim oponentom.
Teraz gry piłkarzy Śląska nie da się oglądać. Ten zespół w ostatnich
tygodniach jest przeraźliwie słaby jak na mistrza kraju: fizycznie,
technicznie i taktycznie. Zawodnicy cofnęli się w poziomie umiejętności.. Ich siła i
szybkość wciąż pozostają jakby na etapie przygotowań do sezonu, piłka
irytująco często odskakuje od nogi. Nawet w prostych sytuacjach, bez
nacisku rywala.
Kumulacja tego zjawiska nastąpiła w meczach z Hannover
96. Warto również zwrócić uwagę, w ilu przypadkach wrocławianie byli
szybsi od Niemców. A przecież w pierwszym pojedynku Ligi Europy to
Polacy byli w pełni sezonu, po rozegraniu 7 spotkań! Zawodnicy z
Hanoweru dopiero zaczynali sezon. Piłkarze Śląska na boisku błądzili
jak we mgle zupełnie nie wiedząc jak mają grać. Podejmowali decyzje „na
gorąco”, nie mając podstawy w wypracowanych schematach gry, nie
wychodzili na wolne pozycje. Jeżeli ktoś jeszcze się łudził, że drużyna
wraz ze sztabem trenerskim nie miała czasu na rozszyfrowanie rywala,
boleśnie się zawiódł widząc rewanż.
Świetny trener, słabi piłkarze?
Gdzie leży problem? Zdaniem wielu – w piłkarzach. To prawdziwa, ale
powierzchowna opinia. Do wyjątkowego wysiłku, do walki trzeba piłkarzy
przygotować pod każdym względem, także mentalnym. Tymczasem w
wypowiedziach przedmeczowych Oresta Lenczyka zawsze, także w polskiej
ekstraklasie, dominowała obawa jak zagra rywal. Nie było argumentów czym
Śląsk może go zaskoczyć. Przy możliwościach analizowania gry rywala,
jakie oferuje nam współczesność, robienie tajemnicy przed dziennikarzami
nie wymaga komentarza.
Kłopot w tym, że tak, jak mówił Lenczyk, później, już na boisku grał Śląsk. Ze słabymi rywalami można wykorzystać ich błędy. Ale z
dobrymi takie nastawienie kończy się blamażem. Takim, jak w meczach z
Helsingborgs IF i Hannover 96.
Spodobała mi się wypowiedź Mirko Slomki, trenera Hannoveru 96, który
przed spotkaniem we Wrocławiu przyznał: – Chcemy pokonać Śląsk swoją
szybkością.
Wiedział co mówi, bo tak przygotował zespół. Nie tylko do tego meczu,
ale do każdego. Mając bardzo przeciętnych piłkarzy doprowadził ich do
siódmego miejsca w Bundeslidze.
Lenczyk, zamiast pracować nad swoimi zawodnikami, by byli lepsi,
narzekał, że ma nie tych, których chciał. To niezrozumiałe, bo do
Wrocławia sprowadzał głównie graczy, z którymi już wcześniej
współpracował: Dariusz Pietrasiak, Mateusz Cetnarski, Rafał Grodzicki,
Marcin Kowalczyk.
Lenczyk, choć w trakcie zajęć czasem sprawia wrażenie warsztatowca, w
rzeczywistości nim nie jest, a już nie w stopniu, na który sam się kreuje. Potrzebuje graczy ukształtowanych, którym
rozrysuje 2 akcje nastawione na słabe punkty rywala, i jeżeli wykonawcy
są skuteczni, wygrywa mecz.
Myślenie, że mając pieniądze i sprowadzając drogich piłkarzy,
odniesie się sukces, jest immanentną cechą polskiego środowiska
piłkarskiego. Niestety, dla polskiej piłki, futbol jest bardziej
skomplikowany. Ale też chętnych do pracy i odważnych potrafi nagrodzić.
Białoruski BATE Borysow w 2008r. po raz pierwszy awansował do fazy
grupowej Ligi Mistrzów mając budżet wynoszący w przeliczeniu około 7,5
mln zł. Niedawno dostał się do elity już po raz trzeci. Niewiele
polskich drużyn może się równać z czeską Victorią Pilzno, która w
poprzednim sezonie grała w LM, miała budżet około 17 mln zł i 6
zawodników w kadrze Czech. Tej samej, która bez problemów ograła nas 16
czerwca we Wrocławiu.
Syndrom drugiego sezonu
Przychodząc we wrześniu 2010r. do Wrocławia Orest Lenczyk zastał
zespół w strefie spadkowej. To On go ustawił i dał mu wicemistrzostwo
Polski. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tę tezę wciąż się
przypomina jak prawdę niepodważalną.
Otóż różdżki to tylko w bajkach występują. A przegrywający zespół w
polskiej rzeczywistości nagle zaczynał wygrywać w innej epoce, gdy za
sukces płaciło się nie ciężką pracą, lecz pieniędzmi. I nie tym, którzy
pracowali, tylko tym, którzy przez 90 minut mieli za zadanie nie
przeszkadzać.
Lenczyk zastał we Wrocławiu dobrze zestawiony, przygotowany fizycznie
i taktycznie zespół chcący walczyć. To spuścizna po Ryszardzie
Tarasiewiczu, Waldemarze Tęsiorowskim i Pawle Barylskim. Tarasiewicz
niestety popełnił kardynalny błąd, a jego efektem była utrata kontroli
nad zawodnikami. Nad zespołem. Lenczyk tę kontrolę przywrócił, nieco
zmienił ustawienie i maszyna ruszyła. To zasługa Lenczyka, ale nie
wzięła się z niczego.
Po roku jednak to, co zostało po Tarasiewiczu, wyczerpało się. Śląsk
Tarasiewicza fundament swych zwycięstw miał w stałych fragmentach gry.
Lenczyk tego nie potrafił zmienić, mimo że stopniowo odsuwał „piłkarzy
Tarasiewicza”, a sprowadzał własnych. Jego zespół też coraz gorzej
wykonuje rzuty wolne i rożne. Nie jest już tak mocny fizycznie. Zaczął
działać znany już w przypadku Oro Professoro syndrom drugiego sezonu. W
jego trenerskiej karierze regułą jest słaba gra drużyny w drugim roku
wspólnej pracy. A tak intensywnie zaprzeczał Orest jesienią 2011 roku,
gdy wypominali mu tę dziwną prawidłowość dziennikarze. Bronił się
słowami, na konferencji prasowej, ale w życiu, na długim dystansie, nie
da się oszukiwać. Lenczyk na co dzień musiał być sobą. I był. I dlatego
rozbił ten zespół. W Śląsku kryzys zaczął się dopiero w listopadzie
2011r., bo trener przejął drużynę już w trakcie wcześniejszego sezonu,
nie zaś kilka miesięcy wcześniej, latem 2010r.
Do tego na piłkarskie prowadzenie drużyny nałożyły się konflikty z
zawodnikami. Lenczyk i piłkarze zdobyli tytuł niezależnie, co przyznają
obie strony, a nie razem. Sprzyjało im szczęście i rywale, ale ile można
polegać na szczęściu, widzieliśmy w trzech niedawnych starciach z
europejskimi średniakami.
Klub to zakład pracy
Lenczyk lubi się lansować przed dziennikarzami, że wprowadza kulturę
pracy, dyscyplinę. Rzeczywiście, to podstawa sukcesu w każdej
dziedzinie. Zapomniał jednak, że klub piłkarski jest takim samym
miejscem pracy jak każde inne. Jeżeli pracownicy nie mogą dogadać się z
szefem, jeżeli go nie rozumieją, nie dają z siebie wszystkiego, nawet
jeśli bardzo chcą. Lenczyk zapomniał, że w zasadzie kija i marchewki
ważne są oba czynniki i w odpowiednich proporcjach. Sam kij, i jeszcze w
formie niezrozumiałej dla bitego, nie daje oczekiwanego efektu.
Piłkarze o swych relacjach ze szkoleniowcem mówią oględnie nie
zagłębiając się w szczegóły. Dominuje konstatacja, że nie szanuje ludzi.
Zupełnie mnie to nie dziwi. Szanowny Pan Trener wobec dziennikarzy
pozwalał sobie na stwierdzenia: "Kim Pan jest?", „Co jest – nieroby?”, albo „Jesteście
paparazzi!”. Mówił to do obcych sobie osób, które znał wyłącznie z
konferencji prasowych, których specyfiki pracy zupełnie nie zna i nie
rozumie, i które na takie słowa nie zasługiwały. Można tylko się
domyślać jak Lenczyk odnosił się do zawodników, z którymi spotykał się
codziennie…
Kultury osobistej komentował nie będę. Polecam natomiast zwrócić
uwagę na inny aspekt: to sposób postępowania świadczący o wyjątkowo
wąskich horyzontach myślowych. Pomiatanie ludźmi zawsze niszczy relacje.
Lenczyk, zwracający pozornie uwagę na etykietę, stosuje się do własnych
reguł, odległych jednak od przyjętych norm. Na początku pracy w Śląsku
dyscypliną i zdecydowaniem w egzekwowaniu poleceń unormował sytuację. Z
czasem został sam na placówce pokazując syndrom oblężonej twierdzy.
Lenczyk się boi. Wszystkich, bo wszyscy mu zagrażają. Włącznie z
dziennikarzami. Wystarczyło, by był czytelny i konsekwentny w swoich
decyzjach. By nie wprowadzał chaosu.
Era postLenczykowa
I jeszcze jedno wydarzenie, które już tylko przyspieszyło lawinę.
Odejście drugiego trenera Marka Wleciałowskiego na stanowisko asystenta
trenera reprezentacji Polski. W ten sposób rozsypał się układ, w którym
wygodnie od lat funkcjonował Orest Lenczyk. Obaj dobrze się uzupełniali
dokładając się do wspólnego worka zawodowych sukcesów… Ale to też się skończyło.
Lenczyk zapomniał, że również wśród trenerów obowiązuje zmodyfikowana
piłkarska zasada: jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz. Zarządzający
piłkarską spółką Śląsk Wrocław postanowili pomiatającego także nimi
trenera wymieść z klubu, bo Lenczyk zapominał o obowiązkach wobec
pracodawcy i obowiązującej hierarchii krytykując publicznie klubowych działaczy. Prezes Śląska Piotr Waśniewski
bardzo taktownie wypowiada się do mediów o Lenczyku. Jednak prezes
Cracovii, Janusz Filipiak, gdy kilka lat wcześniej omawiał warunki pracy trenera w Krakowie,
miał mało komfortowe odczucia: – Doszło do tego, że w pewnym momencie
nie wiedziałem, kto kogo zatrudnia. Ja jego, czy on mnie.
Skończyła się era Oresta we Wrocławiu. Po niemal dwóch latach.
Lenczykowi należy podziękować za to, co zrobił dobrego i to kontynuować.
Z tego, co było złe, działacze muszą wyciągnąć wnioski.
Odejście Lenczyka oczywiście nie uzdrowi sytuacji. Uspokoi ją tylko, bo
drużyna wymaga ponownego ułożenia w szatni i na boisku. Zadanie do
wykonania otrzymał i je przyjął Czech Stanislav Levy.
Szkoda, że nie przedłużono jazdy Pawła Barylskiego na pierwszym
fotelu. Prezes Piotr Waśniewski nie rozwija tematu. Przekonuje jedynie,
że Barylski będzie się uczył od Czecha. Wiem, Barylski nie sprawia
wrażenia osobowości zdolnej poprowadzić zespół z czołówki polskiej
ekstraklasy. Nie sprawia, ale to nie znaczy, że nie potrafi. To świetny
fachowiec, który stojąc w drugim szeregu wykonywał bardzo dobrą pracę od
podstaw. Opinia i laury szły na konto Ryszarda Tarasiewicza i Oresta
Lenczyka. Jestem przekonany, że teraz zyska Stanislav Levy. Może w erze postLevy nadejdzie
czas Barylskiego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz