piątek, 14 września 2012

Bałkański cyrk z piłką na drugim planie




Przemysław Tytoń przetrwał agresję Czarnogórców i w dobrej formie przybył do Wrocławia.


Dziś spróbuję pokazać pewne zjawisko, które rozciągnięte w czasie nie zawsze jest łatwe do uchwycenia. W ciągu kilku ostatnich dni zdarzenia go poświadczające wystąpiły w dużym nagromadzeniu, więc już nie o zdarzeniach, a zjawisku właśnie chyba można mówić.
Na potrzeby tego felietonu nawet wymyśliłem mu pseudonaukową nazwę: Bałkanizacja zachowań w świecie sportu. Będzie trochę jazdy. No to zaczynamy.

Jeżeli komukolwiek wydawało się, że wydarzenia z 18 lipca w Podgoricy mają charakter jednostkowy, powinien czuć się zawiedziony. To wtedy piłkarze Śląska Wrocław wygrali pierwszy mecz II rundy eliminacji Ligi Mistrzów z zespołem Buducnostii Podgorica 2:0.
Wynik z boiska to sportowy rewanż mistrzów Polski na kibicach mistrza Czarnogóry, którzy już przed spotkaniem pobili rzecznika prasowego Śląska Wrocław, a później wymusili gwałtowny odwrót wypakowującej bagaże ekipy technicznej drużyny mistrza Polski. Dotychczas wydawało mi się, że ten piękny kraj – skrywający się niekiedy pod nazwą Montenegro – leży w Europie Południowej. Od 18 lipca, a ostatecznie od 7 września jednak lokuję go dużo dalej na Wschód, gdzieś w okolicach Azji Środkowej.

Barbaricum balkanianum
Właśnie 7 września zobaczyliśmy kolejną odsłonę bałkańskiej story. Wówczas na obiekcie w Podgoricy reprezentacje Czarnogóry i Polski zmierzyły się w eliminacjach Mistrzostw Świata. Na boisku było 2:2, ale miejscowi kibice – sami siebie nazywający Barbarzyńcami – za punkt honoru wzięli sobie wniesienie meczu na jeszcze wyższy poziom. A przecież każdy szanujący się kibic wie, że mecz bez rac i petard jest słaby. Miejscowi to nie są chłopcy wyjęci nie wiadomo skąd. Oni jeszcze niedawno byli na wojnie! Chyba nie zauważyli, że już jest pokój.
Otóż oni doskonale wiedzieli, że w polskiej bramce stoi Tytoń – na imię ma Przemysław, szybko wyjaśniam. Kulturalni panowie z Podgoricy postanowili porzucać petardami właśnie w niego. Pewnie chcieli, żeby spalił się ze wstydu, że gra w jakimś podrzędnym PSV Eindhoven, a nie w ich ukochanej Buducnostii. A może ich pragnienia były bardziej zwyczajne – skoro gole są solą futbolu, to oni właśnie chcieli to arcyciekawe widowisko trochę dosolić poprzez osłabienie obrony przeciwnika.
Polska nie złożyła protestu w ciągu dwóch godzin od zakończenia meczu, więc ingerencji FIFA nie należy się spodziewać. Wszyscy więc już wiemy: środki pirotechniczne na trybunach i boisku to stały fragment gry.
Mecz ostatecznie się zakończył wynikiem mało sprawiedliwym, bo kto to widział, żeby przeciwnik z Czarnogóry wyjeżdżał z punktem i jeszcze żywy. Raz zrobił to Śląsk i to już właśnie było o ten jeden raz za dużo. Nasze narodowe Orły na szczęście dotrwały do 90 minuty bez większych strat – jeśli nie liczyć Ludovica Obraniaka, który - zamiast skopać górali - chciał pogadać z arbitrem jak Europejczyk z Europejczykiem. Sędzia chyba go nie zrozumiał. Co interesujące, po meczu stronę arbitra wzięli pozostali nasi reprezentanci. W piłce zjawisko naprawdę nietypowe.

Szkoda, że Państwo tego nie widzieli
Następnego dnia nasze Orły wylądowały w kraju, by tu, we Wrocławiu, przygotowywać się do arcytrudnego meczu z Mołdawią. Spotkanie zapowiadało się na tak wymagające, że reprezentacja odwołała jeden z dwóch zaplanowanych na niedzielę treningów. Odpoczynek, jak wiadomo, rzecz w sporcie najważniejsza. Orły więc zstąpiły z niebios i ukazały swe ziemskie oblicza. Nawet całkiem ludzkie, jak choćby Robert Lewandowski, niedościgły wzór dla polskich napastników, w relacjach z mediami nawet nie ukrywający profesjonalnego dystansu, pod którym kryje się nie wiadomo co, więc może lepiej nie zgłębiajmy…
Otóż dotychczas boski Robert Lewandowski z wyżyn kilku pięter hotelowej klatki schodowej ponad miejscem briefingu reprezentantów, piskliwym głosikiem krzyczał do odpowiadającego na pytania dziennikarzy Adriana Mierzejewskiego: - Nieprawdaaaa Adriankuuuu! Nieprawdaaa Adriankuuuu!
Nie wiem czy to już luz i swobodna atmosfera w grupie lubiących się ludzi, czy jeszcze pozostałości ciężkich doświadczeń z Podgoricy, taki „syndrom powojenny”.
Właśnie, briefing. Ach, jak lubię to słowo. Angielskie, więc dodaje prestiżu i powagi. Jest takie zrozumiałe, przenosząc treści czytelne dla wszystkich Polaków. Pewnie dlatego briefingi u różnych organizatorów wyglądają zupełnie inaczej.

Diabelskie ciemności
Wróćmy jednak do piłkarzy. Nasi reprezentanci w swym zejściu na Ziemię posunęli się tak bardzo, że trafili do podziemi. Spytałem Tomasza Rząsę, dyrektora reprezentacji do spraw kontaktów z mediami, dlaczego spotkania z piłkarzami odbywają się w piwnicy wrocławskiego hotelu Monopol. Tak jakby ktoś chciał ukryć reprezentantów przed całym światem. – To miejsce wskazała nam dyrekcja hotelu. Przyjęliśmy je bo jesteśmy tu gośćmi – przyznał dyrektor kadry. Wprawdzie panował tam spokój, dzięki czemu obie przepytujące się nacje – piłkarska i dziennikarska – mogły skupić się na rozmowach, ale wizerunki naszych gwiazd w piwnicznej ciemni dużo straciły na boskości. A i rozmowa w takich warunkach niesie za sobą przyjemność porównywalną do towarzyskiego spotkania w studni.
Pewnie dlatego Ariel Borysiuk tak się zaplątał w krzyżowym ogniu pytań dziennikarzy, że na pytanie co zrobi następnym razem gdy rywal go fauluje, a mimo to sędzia nie przerwie akcji grożącej utratą przez Polskę bramki, zapewnił pokornie: - Będę gnał jak pies!

Chyba powinien powiedzieć, że jak diabeł. Przecież jego zespół 1.FC Kaiserslautern nosi przydomek Die roten Teufel. Mimo to jestem pod wrażeniem

Informacje przekazują dziennikarze, a nie PZPN
Mołdawia wprawdzie nie leży na Półwyspie Bałkańskim, ale całkiem niedaleko. Pewnie więc dlatego Mołdawianie nie mogli tak zwyczajnie przylecieć na mecz, rozegrać go i odlecieć. Oni musieli swój pobyt we Wrocławiu zaznaczyć. Sportowo wielkich szans na to nie mieli, postanowili więc zadziałać od strony organizacyjnej. Odwołali zaplanowane na godzinę 11 i 12 w poniedziałek oficjalny trening i konferencję przenosząc je na popołudnie. O swej decyzji poinformowali jednak Polski Związek Piłki Nożnej późnym wieczorem w niedzielę. Oczywiście nikt z PZPN nie przesłał informacji do mediów, bo po co. Przecież dziennikarze lubią jeździć na wrocławski stadion, to się przejadą jeszcze raz. To zdarzenie potwierdza, że bałkanizacja może się rozprzestrzeniać poza swój region geograficzny. Informacja na stronie PZPN pojawiła się dopiero około godziny 11, ale wtedy kolejne wozy z antenami satelitarnymi i ekipy reporterskie zaczęły z gracją zajeżdżać przed stadionem. Po chwili z wściekłością odjeżdżały.
Na konferencji prasowej trener Ion Caras oznajmił, że w dniu meczu ma urodziny i ma nadzieję, że jego zawodnicy zrobią mu prezent. Żartowniś – wydawało się przed spotkaniem. Po nim już wcale tak pewni tego nie byliśmy.

Dwumecz bałkański i okołobałkański dobiegł końca. Na szczęście teraz czeka na nas Anglia. Piłkarska Europa, do której dążymy od zawsze, a szczególnie gdzieś tak od 1973r. i pamiętnego Wembley. Na Bałkany wracajmy tylko na wakacje. Ale niekoniecznie do Podgoricy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz