Dziś spróbuję pokazać pewne zjawisko, które rozciągnięte w
czasie nie zawsze jest łatwe do uchwycenia. W ciągu kilku ostatnich dni
zdarzenia go poświadczające wystąpiły w dużym nagromadzeniu, więc już nie o
zdarzeniach, a zjawisku właśnie chyba można mówić.
Na potrzeby tego felietonu nawet wymyśliłem mu pseudonaukową
nazwę: Bałkanizacja zachowań w świecie sportu. Będzie trochę jazdy. No to zaczynamy.
Jeżeli komukolwiek wydawało się, że wydarzenia z 18 lipca w
Podgoricy mają charakter jednostkowy, powinien czuć się zawiedziony. To wtedy
piłkarze Śląska Wrocław wygrali pierwszy mecz II rundy eliminacji Ligi Mistrzów
z zespołem Buducnostii Podgorica 2:0.
Wynik z boiska to sportowy rewanż mistrzów Polski na
kibicach mistrza Czarnogóry, którzy już przed spotkaniem pobili rzecznika
prasowego Śląska Wrocław, a później wymusili gwałtowny odwrót wypakowującej bagaże ekipy
technicznej drużyny mistrza Polski. Dotychczas wydawało mi się, że ten piękny
kraj – skrywający się niekiedy pod nazwą Montenegro – leży w Europie Południowej. Od 18 lipca, a ostatecznie od 7
września jednak lokuję go dużo dalej na Wschód, gdzieś w okolicach Azji
Środkowej.
Barbaricum
balkanianum
Właśnie 7 września zobaczyliśmy kolejną odsłonę bałkańskiej
story. Wówczas na obiekcie w Podgoricy reprezentacje Czarnogóry i Polski
zmierzyły się w eliminacjach Mistrzostw Świata. Na boisku było 2:2, ale
miejscowi kibice – sami siebie nazywający Barbarzyńcami – za punkt honoru
wzięli sobie wniesienie meczu na jeszcze wyższy poziom. A przecież każdy
szanujący się kibic wie, że mecz bez rac i petard jest słaby. Miejscowi to nie
są chłopcy wyjęci nie wiadomo skąd. Oni jeszcze niedawno byli na wojnie! Chyba
nie zauważyli, że już jest pokój.
Otóż oni doskonale wiedzieli, że w polskiej bramce stoi
Tytoń – na imię ma Przemysław, szybko wyjaśniam. Kulturalni panowie z Podgoricy
postanowili porzucać petardami właśnie w niego. Pewnie chcieli, żeby spalił się
ze wstydu, że gra w jakimś podrzędnym PSV Eindhoven, a nie w ich ukochanej
Buducnostii. A może ich pragnienia były bardziej zwyczajne – skoro gole są solą
futbolu, to oni właśnie chcieli to arcyciekawe widowisko trochę dosolić poprzez
osłabienie obrony przeciwnika.
Polska nie złożyła protestu w ciągu dwóch godzin od zakończenia meczu, więc ingerencji FIFA nie należy się spodziewać. Wszyscy więc już wiemy: środki pirotechniczne na trybunach i boisku to stały fragment gry.
Polska nie złożyła protestu w ciągu dwóch godzin od zakończenia meczu, więc ingerencji FIFA nie należy się spodziewać. Wszyscy więc już wiemy: środki pirotechniczne na trybunach i boisku to stały fragment gry.
Mecz ostatecznie się zakończył wynikiem mało sprawiedliwym,
bo kto to widział, żeby przeciwnik z Czarnogóry wyjeżdżał z punktem i jeszcze żywy. Raz zrobił to
Śląsk i to już właśnie było o ten jeden raz za dużo. Nasze narodowe Orły na
szczęście dotrwały do 90 minuty bez większych strat – jeśli nie liczyć Ludovica
Obraniaka, który - zamiast skopać górali - chciał pogadać z arbitrem jak
Europejczyk z Europejczykiem. Sędzia chyba go nie zrozumiał. Co
interesujące, po meczu stronę arbitra wzięli pozostali nasi reprezentanci. W
piłce zjawisko naprawdę nietypowe.
Szkoda, że Państwo
tego nie widzieli
Następnego dnia nasze Orły wylądowały w kraju, by tu, we Wrocławiu, przygotowywać się do arcytrudnego meczu z Mołdawią. Spotkanie zapowiadało się na tak wymagające, że reprezentacja odwołała jeden z dwóch zaplanowanych na niedzielę treningów. Odpoczynek, jak wiadomo, rzecz w sporcie najważniejsza. Orły więc zstąpiły z niebios i ukazały swe ziemskie oblicza. Nawet całkiem ludzkie, jak choćby Robert Lewandowski, niedościgły wzór dla polskich napastników, w relacjach z mediami nawet nie ukrywający profesjonalnego dystansu, pod którym kryje się nie wiadomo co, więc może lepiej nie zgłębiajmy…
Otóż dotychczas boski Robert Lewandowski z wyżyn kilku pięter hotelowej klatki schodowej ponad miejscem briefingu reprezentantów, piskliwym głosikiem krzyczał do odpowiadającego na pytania dziennikarzy Adriana Mierzejewskiego: - Nieprawdaaaa Adriankuuuu! Nieprawdaaa Adriankuuuu!
Następnego dnia nasze Orły wylądowały w kraju, by tu, we Wrocławiu, przygotowywać się do arcytrudnego meczu z Mołdawią. Spotkanie zapowiadało się na tak wymagające, że reprezentacja odwołała jeden z dwóch zaplanowanych na niedzielę treningów. Odpoczynek, jak wiadomo, rzecz w sporcie najważniejsza. Orły więc zstąpiły z niebios i ukazały swe ziemskie oblicza. Nawet całkiem ludzkie, jak choćby Robert Lewandowski, niedościgły wzór dla polskich napastników, w relacjach z mediami nawet nie ukrywający profesjonalnego dystansu, pod którym kryje się nie wiadomo co, więc może lepiej nie zgłębiajmy…
Otóż dotychczas boski Robert Lewandowski z wyżyn kilku pięter hotelowej klatki schodowej ponad miejscem briefingu reprezentantów, piskliwym głosikiem krzyczał do odpowiadającego na pytania dziennikarzy Adriana Mierzejewskiego: - Nieprawdaaaa Adriankuuuu! Nieprawdaaa Adriankuuuu!
Nie wiem czy to już luz i swobodna atmosfera w grupie lubiących się ludzi, czy jeszcze pozostałości
ciężkich doświadczeń z Podgoricy, taki „syndrom powojenny”.
Właśnie, briefing. Ach, jak lubię to słowo. Angielskie, więc dodaje prestiżu i powagi. Jest takie
zrozumiałe, przenosząc treści czytelne dla wszystkich Polaków. Pewnie dlatego
briefingi u różnych organizatorów wyglądają zupełnie inaczej.
Diabelskie ciemności
Wróćmy jednak do piłkarzy. Nasi reprezentanci w swym zejściu na Ziemię posunęli się tak bardzo, że trafili do podziemi. Spytałem Tomasza Rząsę, dyrektora reprezentacji do spraw kontaktów z mediami, dlaczego spotkania z piłkarzami odbywają się w piwnicy wrocławskiego hotelu Monopol. Tak jakby ktoś chciał ukryć reprezentantów przed całym światem. – To miejsce wskazała nam dyrekcja hotelu. Przyjęliśmy je bo jesteśmy tu gośćmi – przyznał dyrektor kadry. Wprawdzie panował tam spokój, dzięki czemu obie przepytujące się nacje – piłkarska i dziennikarska – mogły skupić się na rozmowach, ale wizerunki naszych gwiazd w piwnicznej ciemni dużo straciły na boskości. A i rozmowa w takich warunkach niesie za sobą przyjemność porównywalną do towarzyskiego spotkania w studni.
Pewnie dlatego Ariel Borysiuk tak się zaplątał w krzyżowym ogniu pytań dziennikarzy, że na pytanie co zrobi następnym razem gdy rywal go fauluje, a mimo to sędzia nie przerwie akcji grożącej utratą przez Polskę bramki, zapewnił pokornie: - Będę gnał jak pies!
Diabelskie ciemności
Wróćmy jednak do piłkarzy. Nasi reprezentanci w swym zejściu na Ziemię posunęli się tak bardzo, że trafili do podziemi. Spytałem Tomasza Rząsę, dyrektora reprezentacji do spraw kontaktów z mediami, dlaczego spotkania z piłkarzami odbywają się w piwnicy wrocławskiego hotelu Monopol. Tak jakby ktoś chciał ukryć reprezentantów przed całym światem. – To miejsce wskazała nam dyrekcja hotelu. Przyjęliśmy je bo jesteśmy tu gośćmi – przyznał dyrektor kadry. Wprawdzie panował tam spokój, dzięki czemu obie przepytujące się nacje – piłkarska i dziennikarska – mogły skupić się na rozmowach, ale wizerunki naszych gwiazd w piwnicznej ciemni dużo straciły na boskości. A i rozmowa w takich warunkach niesie za sobą przyjemność porównywalną do towarzyskiego spotkania w studni.
Pewnie dlatego Ariel Borysiuk tak się zaplątał w krzyżowym ogniu pytań dziennikarzy, że na pytanie co zrobi następnym razem gdy rywal go fauluje, a mimo to sędzia nie przerwie akcji grożącej utratą przez Polskę bramki, zapewnił pokornie: - Będę gnał jak pies!
Chyba powinien powiedzieć, że jak
diabeł. Przecież jego
zespół 1.FC Kaiserslautern nosi przydomek Die roten Teufel. Mimo to jestem pod wrażeniem
Informacje przekazują
dziennikarze, a nie PZPN
Mołdawia wprawdzie nie leży na Półwyspie Bałkańskim, ale
całkiem niedaleko. Pewnie więc dlatego Mołdawianie nie mogli tak zwyczajnie
przylecieć na mecz, rozegrać go i odlecieć. Oni musieli swój pobyt we Wrocławiu
zaznaczyć. Sportowo wielkich szans na to nie mieli, postanowili więc zadziałać od strony
organizacyjnej. Odwołali zaplanowane na godzinę 11 i 12 w poniedziałek
oficjalny trening i konferencję przenosząc je na popołudnie. O swej decyzji
poinformowali jednak Polski Związek Piłki Nożnej późnym wieczorem w niedzielę.
Oczywiście nikt z PZPN nie przesłał informacji do mediów, bo po co. Przecież
dziennikarze lubią jeździć na wrocławski stadion, to się przejadą jeszcze raz.
To zdarzenie potwierdza, że bałkanizacja może się rozprzestrzeniać poza swój
region geograficzny. Informacja na stronie PZPN pojawiła się dopiero około
godziny 11, ale wtedy kolejne wozy z antenami satelitarnymi i ekipy
reporterskie zaczęły z gracją zajeżdżać przed stadionem. Po chwili z
wściekłością odjeżdżały.
Na konferencji prasowej trener Ion Caras oznajmił, że w dniu
meczu ma urodziny i ma nadzieję, że jego zawodnicy zrobią mu prezent. Żartowniś
– wydawało się przed spotkaniem. Po nim już wcale tak pewni tego nie byliśmy.
Dwumecz bałkański i okołobałkański dobiegł końca. Na
szczęście teraz czeka na nas Anglia. Piłkarska Europa, do której dążymy od
zawsze, a szczególnie gdzieś tak od 1973r. i pamiętnego Wembley. Na Bałkany
wracajmy tylko na wakacje. Ale niekoniecznie do Podgoricy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz