piątek, 30 listopada 2012

Tak rodzą się legendy!



Entliczek pentliczek, czerwony stoliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc. Kibice wrocławskiego Śląska muszą chyba czuć się jak w tej popularnej wyliczance. Nie wiedzą czym ich uraczą ich ulubieńcy. Niestety, ostatnimi czasy we Wrocławiu piłkarze oferują dania mało strawne. Znacznie lepiej jest na wyjazdach. Wynik, jaki przywieźli z Poznania, zapewne ukontentował wybujałe ego każdego sympatyka Śląska. Wiadomo, „Cała Polska w cieniu Śląska!”.

Pociąg pancerny
Cały piątek zgłębiałem temat podziemnego Wrocławia, czyli pozostałości Festung Breslau, których nie widać, a które są, mimo że nikt ich nie widział, ale wszyscy o nich mówią. Trochę zmęczony historią wieczorem zajrzałem do serwisów, a w nich dwie niespodzianki, które … w żadnym przypadku takimi nie są. Punkt pierwszy: Śląsk pokonał w Poznaniu Lecha 3:0! Po dwóch koszmarnie rozegranych spotkaniach (z Wisłą Kraków i Jagiellonią Białystok) mistrz Polski zagrał tak, jak na pełnioną w naszym futbolu funkcję – przynajmniej jeszcze przez kilka miesięcy – przystało. Ale łatwość, z jaką ograł Kolejorza, na pewno budzi zdziwienie, i to nawet przed podziwem. Wojskowy pociąg pancerny zajechał na Bułgarską i trzema salwami pokonał gospodarzy. Tak rodzą się legendy.
Jeżeli po tej ostatnio doświadczanej sinusoidzie jest to potwierdzenie powrotu na dobry poziom gry, już się cieszę na piątkowe „wojskowe” derby z Legią Warszawa. Jeżeli znów ma zadziałać klątwa własnego stadionu, może lepiej znaleźć sobie inne zajęcie na piątkowy wieczór.
W Śląsku dwie ważne nieobecności: Dalibor Stevanović, który nie wstał z ławki, co było do przewidzenia, i Patrik Mraz, który na niej się nie znalazł. Klub rozwiązał kontrakt za porozumieniem stron, choć z winy zawodnika naruszającego regulamin. Powodem są podobno regularne sprinty po wrocławskich klubach, ale innego typu. Sam klub, ten piłkarski, dementuje te doniesienia, ale przyczyn rozwiązania umowy nie wskazuje.

Klątwa własnego boiska i obrońcy
Wynik drugiego piątkowego meczu również jest zaskakujący, choć właściwie nie powinien budzić zdziwienia. Jagiellonia zremisowała w Białymstoku z PGE GKS Bełchatów 2:2. Wprawdzie piłkarze z Bełchatowa mają olbrzymie kłopoty ze zdobywaniem bramek i punktów, ale od czego jest gościnna Jaga. Dla niej to był już 7 mecz tej jesieni, którego nie wygrała mimo atutu własnego boiska.
Jak bardzo poczucie gościnności w zawodnikach z Białegostoku jest zakorzenione, niech świadczy fakt, że oddali gościom punkty pomimo nieobecności w składzie Luki Gusicia. To piłkarz wyjątkowo ważny w składzie. Do Białegostoku przybył zimą, i już od pierwszych występów specjalizował się w wyczynach ułatwiających grę napastnikom przeciwnych drużyn. Zdobycze Jagiellonii z nim w składzie nie były więc imponujące.
23-latek wiosną zagrał w żółto-czerwonej koszulce 6 razy. Jego zespół zdobył w tych meczach 4 punkty. Bilans bramkowy: 2:9.
W nowym sezonie Gusić nie grał w pierwszych dwóch kolejkach. Pojawił się na boisku w trzeciej, ale w 29. minucie zdjął się z niego sam zarabiając czerwoną kartkę. Znów zagrał w siódmej kolejce, ale Jaga przegrała z Lechią Gdańsk, a Hajto zmienił obrońcę w trakcie gry. W jedenastej obrońca wszedł w 90. minucie meczu z Legią w Warszawie, i nie zdążył zepsuć wygranej swego zespołu. W dwunastej zagrał wreszcie cały mecz, zremisowany bezbramkowo z Koroną Kielce. We Wrocławiu Chorwat ponownie pojawił się w wyjściowym składzie Jagi. Michał Guz z „Przeglądu Sportowego” w trakcie konferencji zaskoczył trenera Tomasza Hajto: - Jak ocenia Pan Gusicia?
Pierwszą, kilkusekundową odpowiedzią popularnego Gianniego było przeciąąąąągłeee spojrzeeeeniee… Gdyby mogło zabić, na pewno by to zrobiło. Po czym nastąpiła właściwa odpowiedź: - Wstawiłem go do składu, żeby podwyższyć obronę przy stałych fragmentach gry.
A jednak właśnie po stałych fragmentach Jaga przegrywała 0:2. W przerwie Gusić powędrował na ławkę. Jaga zremisowała przegrany mecz. Tak rodzą się legendy. Może nie do końca. W kolejnym meczu Gusić na boisko nie wyszedł, a mimo to Jagiellonia tylko zremisowała na z PGE GKS Bełchatów. Ale przecież w tym sezonie Jaga to zespół obcego boiska. Chorzowianie, bójcie się! 7 grudnia przyjeżdża do was Jaga. Tak rodzą się legendy!

środa, 28 listopada 2012

To nie mogło się udać



To był efektowny, publiczny pokaz jak cienka linia dzieli przegranych od zwycięzców. Ile pracy i zaangażowania trzeba włożyć w całym meczu, by nie tylko czuć się zwycięzcą, ale by nim być. Minioną niedzielę będziemy długo wspominać. Przede wszystkim dwa mecze na Dolnym Śląsku – we Wrocławiu i Legnicy.

Piłka nożna jest magiczna
Przynosi najbardziej krańcowe emocje, co akurat nie zawsze jej służy. Skupia na sobie największe zainteresowanie. Wraca jak bumerang. Także na tym blogu. Niedzielę 25 listopada 2012 roku będziemy długo wspominać. We Wrocławiu w ciągu 7 minut Jagiellonia odrobiła trzybramkową stratę do Śląska, w Legnicy tak niewiele brakło, by ziścił się podobny scenariusz. Na obu stadionach dało się słyszeć okrzyki zdesperowanych kibiców. Bardziej dobitne we Wrocławiu:
-Levy, co Ty robisz!
-Co Wy robicie!
Niecenzuralnych nie będę cytował. Jako kibic rozumiem wściekłość. Jako dziennikarz – nie. Takich wydarzeń w historii sportu jest mnóstwo. To bowiem jego immanentna cecha – zaskoczenie i niepewność. Jako dziennikarz jestem po tych meczach ukontentowany. Były emocje, zwroty akcji, dużo bramek, niezły poziom, choć zawsze można się przyczepić. Potwierdziła się również pewna stara prawda, o której już pisałem. Polecam felieton z 21 września, zatytułowany „Jak wysoko trzeba prowadzić, żeby wygrać?
Właśnie dlatego kochamy sport. Tak, kochamy! Nie możemy bez niego żyć. Nie rajcują nas sprzedane mecze. Nie chcemy filmu, który oglądany po raz setny jest taki sam. Emocje, także te pozytywne, są dzielone na zmianę obu stronom sportowego widowiska. Przecież nie byłoby słynnego Dudek Dance w Stambule, gdyby nie najpierw świetna gra AC Milan w pierwszej połowie, a następnie zwrot akcji o 180 stopni (klasyk Grzegorz Lato coś wspominał nawet o 360 stopniach). Jeden z polskich trenerów koszykówki – przepraszam, ale nie pamiętam nazwiska – przekonywał swoich zawodników, że strata w trakcie meczu do rywala np. 30 punktów nie przesądza wyniku meczu. Skoro rywale byli w stanie taką przewagę wypracować, my jesteśmy w stanie ją odrobić.
Nie odbierajmy tej wiary polskim sportowcom. Wzmacniajmy ją w nich. Chciałbym wierzyć, że to, co dzieje się w polskim futbolu jest właśnie wyrazem zachodzących zmian w mentalności. Że nie wolno się poddawać, że walczyć trzeba dopóki nie wybrzmi ostatni gwizdek.
Co mógł osiągnąć Dolcan Ząbki przegrywając w 90. minucie meczu w Legnicy z Miedzią 0:3? W 90. minucie! Ale zawodnikom z Mazowsza chciało się chcieć! A może wyczuli, że sielska atmosfera leniwego niedzielnego popołudnia spłynęła na boisko i zawładnęła miejscowymi piłkarzami? I wówczas pilnowany na radar najlepszy strzelec Dolcanu – Mateusz Piątkowski – w ciągu dwóch minut trafił do siatki. Chwilę później sędzia zakończył spotkanie. Jaki jednak byłby wynik, gdyby w 86. minucie Aleksander Ptak nie obronił strzału Piątkowskiego? – Nic te gole nam nie dały – smucił się napastnik. Chciałem go pocieszyć, że Dolcan ma fajną, młodą drużynę i może gdy utrzyma się w I lidze, w następnym sezonie będzie walczył w czołówce. – Ale my już teraz jesteśmy dobrą drużyną! – odparł bardzo pewnie Mateusz. Wiara i przekonanie do własnych umiejętności warte propagowania.

Zespoły obcych boisk
Spotkanie w Legnicy rozegrano dwie godziny wcześniej. Po nagraniu rozmów z piłkarzami popędziliśmy do Wrocławia, by obejrzeć choć drugą połowę meczu Śląska z Jagiellonią Białystok. Jagiellonia to jeden z trzech zespołów w naszej ekstraklasie, które w tym sezonie jeszcze nie przegrały wyjazdowego meczu. A grała między innymi w Poznaniu (zwycięstwo) i z dwiema warszawskimi drużynami (zwycięstwo i remis). Czyli zespołami zajmującymi miejsca w tabeli od pierwszego do trzeciego. Łącznie w 6 meczach zdobyła 10 punktów. To nie jest przypadek, ale sytuacja niewątpliwie dziwna. Jagiellonia nie przegrała wyjazdowego meczu od 3 maja, gdy grała … we Wrocławiu ze Śląskiem.
Dlatego ostatni remis 3:3 we Wrocławiu właściwie jest wynikiem spodziewanym. Jagiellonia w tym sezonie wraz z meczem ze Śląskiem zremisowała już 8 spotkań. Remisy stanowią aż 61,5% rozegranych spotkań. Tak, na zwycięstwo Śląsk miał niewielkie szanse, bo statystyka nie kłamie.
Tak na marginesie – tamta Jagiellonia słabo spisująca się na wyjazdach (tylko 1 zwycięstwo i 4 remisy w poprzednim sezonie) punkty zbierała u siebie (10 zwycięstw). Gdy trener Hajto przestawił wajchę na torach, jego drużyna przestała wygrywać w Białymstoku (w tym sezonie 6 meczów bez zwycięstwa, wygrana tylko na inaugurację z Podbeskidziem), za to świetnie sobie radzi na wyjazdach. Taki zespół obcego boiska.
Ponieważ nasz Stadion Miejski nie jest już Twierdzą Wrocław – tylko w tym sezonie oddał rywalom 8 punktów – może po tym przyjacielskim remisie obie drużyny zawiążą pakt i będą rozgrywać mecze tylko na boiskach rywali? W przypadku Śląska plusów byłoby sporo:
- piłkarze nie wpadaliby w panikę na widok kibiców,
- kibice nie mieliby zszarganych nerwów,
- nie trzeba byłoby organizować meczów we Wrocławiu, co dałoby zyski dwojakiego rodzaju: stadion miałby w budżecie mniejszą stratę, nie trzeba by było też wymieniać murawy, a jak wszyscy wiemy, to zadanie bardzo kosztowne.

To była duża sztuka
Wróćmy do meczu. Jaga w tym sezonie straciła na wyjazdach tylko 3 bramki. Tyle samo strzelił jej w jedno popołudnie Śląsk. Ale po zakończeniu meczu nikt nie był z tego dumny. - Lepiej nie wchodzić – rzucił przy szatni do dziennikarzy Jarosław Szandrocho, fizjoterapeuta Śląska. Trener Stanislav Levy na konferencji prasowej: - Nie mogę zrozumieć jak taka drużyna mogła dać sobie odebrać zwycięstwo!
Nastroje wśród gospodarzy były bliskie erupcji wulkanu. Jak silne jest powszechne przekonanie, że Śląsk zawalił ten mecz, że go przegrał, świadczą również słowa Grzegorza Mielcarskiego. Reprezentacyjny przed laty napastnik napisał w poniedziałkowym „Przeglądzie Sportowym”: „Śląsk nie miał prawa przegrać (…)”. Coś w tym jest, bo mistrz Polski jest przegranym tego meczu.
-W przerwie mówiłem chłopakom, żeby utrzymali kolektyw i wiarę w dobry wynik. W drugiej połowie zaczęliśmy grać w piłkę - mówił z kolei Tomasz Hajto. Sprawiający wrażenie, jakby zrzucił z siebie jakiś ogromny ciężar, ale i on nie do końca jeszcze wiedział co się wydarzyło.
Piotr Ćwielong, pomocnik Śląska, gdy padła trzecia bramka dla gości, szedł w stronę linii środkowej boiska i z niedowierzaniem kręcił głową. Po meczu powiedział mi: - Prowadząc 3:0 i grać 10 na 10, a później na 9, i zremisować, to duża sztuka…
Na poniedziałkowej odprawie takich „dużych sztuk” zapewne zespół znalazł więcej. Choćby strzał Dalibora Stevanovicia z 82. minuty. Jak z on z 5 metrów nie trafił we właściwie pustą bramkę, chyba sam do końca życia nie zrozumie.
Zostańmy na chwilę przy tej sytuacji, bo na jej przykładzie doskonale widać jak sądzę, jak drobne wydarzenia mogą wpłynąć na bieg historii. Gdy wykorzystuje się dar od losu, uśmiech szczęścia, albo traci się niepowtarzalną szansę.

Wykupił bilet powrotny
Wobec tego przeanalizujmy dwa scenariusze. Oto pierwszy, który prawdopodobnie się ziści:
-Stevanović nie trafił, Śląsk stracił 2 punkty.
Słoweniec zszedł z boiska chwilę później. Zespół jest jeszcze bardziej rozbity, nie może się odbudować i choć walczy, przegrywa ostatnie mecze w tym roku z Lechem i Legią. Nerwowa atmosfera w klubie, napięcia w gronie zawodników. Gruntowne zmiany. Ze Śląska odchodzi kilku graczy, wśród nich pechowy strzelec – Dalibor Stevanović, z łatką piłkarza niespełnionego, o dobrych umiejętnościach, potrafiącego znaleźć się w grze kombinacyjnej, ale bez błysku, często jakby o tempo spóźnionego przy konstruowaniu akcji, trochę wyalienowanego z grupy.
Oto drugi scenariusz, który mógł zajść:
-Stevanović trafił, Śląsk zdobył 3 punkty.
Szczęśliwy strzelec został bohaterem, którego zaakceptowała drużyna i kibice. Śląsk zmazał traumę po meczu z Wisłą Kraków. W zespole emocje opadły. Dobre 70 minut meczu z Jagiellonią utwierdziło zawodników i trenera, że znów można ogrywać najlepszych. Wrocławianie remisują w Poznaniu, co jeszcze ich wzmacnia, i na zakończenie rundy ogrywają po wspaniałym meczu Legię. Wracamy! – krzyczą piłkarze dając znać całej piłkarskiej Polsce, że Śląsk chce obronić tytuł. Ważnym elementem tej układanki jest Dalibor Stevanović. Odzyskał spokój i wiarę w siebie, którą ostatnio miał 1,5 roku temu, w holenderskim Vitesse Arnhem. W lutym Śląsk wreszcie w dyspozycji godnej mistrza Polski ruszy do ostatecznej walki o mistrzostwo.

Oczywiście z obu tych wariantów może wyjść jeszcze jakaś hybryda, ale jakoś tak mi się wydaje, że Stevanović będzie musiał odejść. Jak dotychczas daje tej drużynie zbyt mało. Choć, dopóki piłka w grze, wszystko może się wydarzyć. Niestety, dosłownie wszystko.

Niespokojny duch drużyny
Tej drużynie brakuje spokoju. Pewności siebie, mimo wszystko. Czegoś, co można by nazwać „team spirit”. To widać właśnie w sytuacjach ekstremalnych. Mistrz Polski rozsypuje się. Nie jest drużyną. Kadrowe i mentalne działania Oresta Lenczyka były tuszowane w poprzednim sezonie wspólnym celem – zdobyciem tytułu. Koniec sezonu rozerwał tamę. Postępujący nieustannie od wielu miesięcy, a od początku 2012 roku galopujący już rozkład grupowych więzi sprawił, że naprawa wymaga podobnego czasu. Stanislav Levy prowadzi od 3 miesięcy zespół przejęty „z dobrodziejstwem inwentarza”. Niby długo, ale tak niewiele jednocześnie.
Oczywiście popełnia błędy, ale po meczu łatwo je wykazać. Ale to drużyna musi być równorzędnym partnerem dla trenera. Reagować na to, co dzieje się na boisku. Tymczasem zejście Amira Spahicia, mimo że siły się wyrównały, było dla Śląska bardzo bolesne. I to pomimo że Amir nie jest obrońcą nie do przejścia. Przy wyniku 2:3 wszedł Tadeusz Socha uzupełniając skład obrony, ale to z jego strony poszło dośrodkowanie Dawida Plizgi, które na remis zamienił Euzebiusz Smolarek.
I jeszcze Tomasz Jodłowiec robi w 90 +1 min. dziecinny błąd na środku boiska, jakich nie robią już nawet średnio zaawansowani juniorzy. Nika Dzalamidze goni sam na bramkę Mariana Kelemena. To dopiero byłby wynik, gdyby nie dogonił go ofiarnie interweniujący Mariusz Pawelec.
Rafał Grodzicki po meczu komentował wynik: - Nie rozumiem…
Śląskowi trzeba pomóc. Oczywiście nie przez głaskanie. Raczej wstrząs. Na pewno nie lżenie. Niektórzy fachowcy z trybun zapowiadają wietrzenie szatni. Czy oni wiedzą co to znaczy? W maju nie mieli wątpliwości, nie mówili o wietrzeniu. W maju wszyscy gracze byli świetni. Czy krytycy biorą pod uwagę, że za sprawą klubu, Oresta Lenczyka, ale i zawodników rozsypała się obrona, bo odeszło 4 dobrych graczy, silnych mentalnie? Każdego z nich brakowało w niedzielę. Gwałtowne ruchy są niewskazane. Zmiany, owszem, są konieczne, ale nie do fundamentów. Lód na głowy. Z braku zimy proponuję sięgnąć do lodówki.
Te dwa mecze do historii nie przejdą. Ani ten we Wrocławiu, ani ten w Legnicy. Brutalna prawda historii zatrzymuje w pamięci i kronikach tylko wydarzenia przełomowe. Te takie nie były. Będą jednak rozpalać głowy kibiców i piłkarzy jeszcze przez jakiś czas. W przypadku Śląska - do następnego meczu. Szczególnie – tego z Legią, we Wrocławiu. Dzień po wizycie Świętego Mikołaja ktoś dostanie prezent, a ktoś rózgę.

niedziela, 25 listopada 2012

Dorównać legendzie Marka Petrusewicza

Fot. Wojciech Wiesner "Jaki był Marek Petrusewicz?"


Zdobyty, a właściwie obroniony kilka dni temu przez Radosława Kawęckiego tytuł mistrza Europy na krótkim basenie na 200 metrów stylem grzbietowym ponownie daje nadzieję, że polscy pływacy mogą śmigać od ściany do ściany równie szybko jak ich rywale. Co jakiś czas otrzymujemy podobne sygnały, ale niestety wciąż nie przeradzają się one w trwalszą jakość. A już rekordziści świata z orzełkiem na piersi to wyjątkowa rzadkość. Rarytas.

Stuprocentowo polski
I to dlatego powinniśmy wysoko sobie cenić tych, którym udało się takiego wyczynu dokonać. A mamy w naszej historii takich postaci … trzy! Pierwszy rekord świata pobił Marek Petrusewicz. 18 października 1953 roku na basenie Miejskich Zakładów Kąpielowych przy ulicy Teatralnej – w jednym z najbardziej magicznych miejsc Wrocławia - osiągnął na dystansie 100 metrów stylem klasycznym wynik 1 minuta 10 sekund i 9 dziesiątych. Pobił go, o jedną sekundę i jedną dziesiątą, 23 maja następnego roku. Ponadto w swej karierze wyrównał najlepszy rezultat na dystansie 200 metrów.
Jak mówił w czasie niedawnego Memoriału Marka Petrusewicza Grzegorz Widanka, jeden z organizatorów, ten świetny pływak to nie tylko pierwszy polski rekordzista świata, ale również jego wyniki są w stu procentach polskie. Kolejni nasi rekordziści swoje wyniki osiągali poza granicami kraju: Artur Wojdat (400 m stylem dowolnym) - w Orlando, Otylia Jędrzejczak (200 m stylem motylkowym) - w Berlinie, Montrealu i Debreczynie.
Rezultaty Marka Petrusewicza – nie tylko rekordy, ale również srebrny medal zdobyty w 1954r. w Turynie na Mistrzostwach Europy na długim basenie na 200 m klasykiem - należą więc do największych osiągnięć polskiego pływania.
To one otwierają listę jego sukcesów. Jednak przez wiele lat były nieosiągalnym wzorcem dla następnych pokoleń. Przecież następny medal wielkiej imprezy zdobyła Agnieszka Czopek dopiero w 1980 roku. Brąz w stylu zmiennym przywiozła z Igrzysk Olimpijskich w Moskwie. Również brązowy medal wywalczyła pani Agnieszka rok później na długim basenie Mistrzostw Europy w Splicie. Na tych samych zawodach srebro, także w stylu zmiennym, zawisło na szyi Leszka Górskiego, który w poprzedni weekend prowadził młodych pływaków Śląska Wrocław w Memoriale Marka Petrusewicza. Ot, taka sztafeta pokoleń.

Polska szkoła pływania
-W latach 50. polscy pływacy w stylu klasycznym byli potęgą. W pierwszej piętnastce światowego rankingu było ich pięciu. Duża w tym zasługa trenera Józefa Makowskiego, który, choć nie ukończył studiów trenerskich, miał świetne wyczucie jak prowadzić zawodnika – opowiadał mi kilka dni temu Ryszard Połomski, podobnie jak Petrusewicz – pływak Stali Pafawagu Wrocław i szerokiego składu kadry narodowej. 18 października 1953r. jako pierwszy podszedł z kwiatami do nowego rekordzisty świata. – Był bardzo pewny siebie. Rankiem Marek pewnym głosem mówił, że on pobije ten rekord. Choć był świetnym pływakiem, nie chciałem w to wierzyć. A jednak udało się! Podobnie jak w wielu innych przypadkach, gdy Marek mówił, że osiągnie jakiś bardzo dobry wynik i go osiągał – wspomina 80-letni Ryszard Połomski. To już jeden z niewielu kolegów Petrusewicza, którzy na zaproszenie organizatorów co roku odwiedzają Memoriał pierwszego polskiego rekordzisty świata.
Memoriał w pewnym stopniu podszyty smutkiem, bo Marek Petrusewicz był wielkim sportowcem, a przy tym postacią kontrowersyjną, nie wolną od słabości. Ostatnie lata jego życia to walka z chorobami, zwłaszcza – z chorobą Buergera. Również działalność opozycyjna w strukturach Solidarności, za co, choć był już wówczas inwalidą, trafił do więzienia.
W 1990 roku zostały zorganizowane we Wrocławiu pierwsze zawody pływackie o Puchar Marka Petrusewicza. Ich pomysłodawcą był Witold Wasilewski, trener i współtwórca Fundacji HOBBIT we Wrocławiu, a celem – próba przypomnienia i uhonorowania oraz pomoc finansowa wybitnemu niegdyś sportowcowi – wówczas już ciężko choremu i sparaliżowanemu po wylewie. Niestety, w 1992r. Puchar stał się Memoriałem.
Po Marku Petrusewiczu pozostały zapisy w tabelach rekordów i mnóstwo wspomnień. Rodzinne tradycje pływania na wysokim poziomie kontynuuje Łukasz Wójt, wnuk Marka, w ostatnich latach reprezentant Polski, specjalizujący się w stylu zmiennym.

Młodzi mierzą się z legendą
17 i 18 listopada młodzi polscy pływacy już po raz dwudziesty trzeci próbowali się zmierzyć we Wrocławiu z legendą Marka Petrusewicza. W Memoriale startują pływacy do 15. roku życia. W głównej memoriałowej konkurencji – 100 metrów stylem klasycznym – na słupkach staje szóstka najlepszych młodych polskich żabkarzy. Od lat pływają znacznie szybciej niż ich wielki poprzednik. Po raz tego wyczynu dokonał Łukasz Ptak, zawodnik Juvenii Wrocław, w 1996 roku. Wówczas popłynął 1:10,54.
Tegoroczny zwycięzca - Jakub Fedorowicz z Wodnika Radom – uzyskał 1:05,57s. Przed rokiem Fedorowicz też startował w biegu memoriałowym. Był piąty, mając czas o ponad 2 sekundy słabszy. 12 miesięcy pracy dało efekt. – Jechałem tu z zamiarem wygrania, ale wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko. Udało się. Czuję się wspaniale – mówił mi zaraz po wyjściu z wody. – To świetny wynik. Tym młodym ludziom należy się podziw – dodał Ryszard Połomski, czyli czołowy polski żabkarz z lat 50.
Przed rokiem zwycięzca Krzysztof Tokarski z SMS Victorii Racibórz uzyskał wynik 1:02,66s. O ponad 8 sekund lepszy, niż pierwszy rekord świata Marka Petrusewicza. Jak na polskiego 15-latka to osiągnięcie wyjątkowe. Co ciekawe, Tokarski wymazał 6-letni rekord kraju w kategorii juniorów 15-letnich, ustanowiony również podczas Memoriału we Wrocławiu. Właśnie te zawody, a nie Mistrzostwa Polski są kopalnią rekordów Polski w rywalizacji zawodników od 13. do 15. roku życia.
Można więc zaryzykować twierdzenie, że Memoriał ma większe znaczenie dla naszych pływaków i ich pozycji w światowych rankingach, niż krajowe mistrzostwa. To, że starania fundacji HOBBIT i klubu Juvenia Wrocław, by zawody były dobrze zorganizowane, potwierdza liczba uczestników – około 280 z 40 klubów. Tak jest każdego roku.
Ale fundacja i młodzieżowy klub sportowy powinny uzyskać wsparcie Polskiego Związku Pływackiego i władz miasta (w tej kolejności), by jeszcze podnieść rangę Memoriału i jego poziom sportowy. Dla uczczenia pamięci wybitnego zawodnika i dla promocji tej dyscypliny. Abyśmy pamiętali, że Polacy również potrafią pływać bardzo szybko. Tylko trzeba im w tym pomóc.

piątek, 16 listopada 2012

El Pistolero i El Matador, czyli Ibra po prostu


Wróciliśmy do właściwych rozmiarów. Po meczu z Anglią 17 października wydawało się nam, że już mamy wielką reprezentację, że już, już będziemy zdobywać piłkarski świat. Właściwą optykę przywróciło nam towarzyskie spotkanie z Urugwajem, przegrane 1:3, oraz porażka Anglii 2:4 w Szwecji.

Ognista dwójka 
El Pistolero i El Matador. Czyż nie brzmi pięknie? A do tego jeszcze jak pięknie grają Luis Suarez i Edinson Cavani! Z dużą pomocą swoich kolegów z reprezentacji dwójka ziejących ogniem napastników w środowy wieczór zamieniła gdańską PGE Arenę w swój teatr.
Fanem Suareza jestem od jakiś 4 lat. 22-letni wówczas Urugwajczyk w koszulce Ajaxu Amsterdam strzelał gole w sposób kosmiczny. Tak, jakby zawodowi piłkarze go otaczający byli tylko niezdarnymi dziećmi. Potęgi futbolowe przyglądały się mu uważnie, bo 81 goli w 110 meczach na każdym robi wrażenie.
Koniec 2011 roku El Pistolero zwieńczył przenosinami do Liverpool FC. Za skromne 26,5 mln euro. Dla Liverpoolu zdobył już 23 bramki w 55 spotkaniach. Tylko w trwającym sezonie - 8 goli w 11 meczach Premier League.
Równie zjawiskowy wydaje się być Edinson Cavani. El Matador. Czy coś trzeba dodawać? Ma dopiero 25 lat. Gra w SSC Napoli, w Serie A czuje się wyśmienicie. Zdobył już dla Napoli 79 bramek w 108 meczach. Jego celem jest pobicie klubowego rekordu, którego posiadaczem jest Diego Maradona. Legendarny Argentyńczyk w Neapolu strzelił 115 goli. Wykonanie zadania nie będzie łatwe, bo Cavanim już interesują się Arsenal Londyn i Juventus Turyn.

Uczmy się od Urugwaju
Zobaczyć Urugwaj w Polsce to trochę jakbyśmy widzieli nowe wcielenia dinozaurów. A historię mają bajeczną: Iriarte, Miguez, Schiaffino, czy kilkanaście lat temu Enzo Francescoli. Los Charrúas, jak sami się nazywają, dwukrotni mistrzowie świata, ale w latach 1930 i 1950, ostatni duży sukces w globalnym czempionacie zanotowali w 1970r. Na mundialu, gdy królowała brazylijska samba i Pele, oni zajęli czwarte miejsce. Od tego czasu w MŚ pojawiali się sporadycznie, tylko czterokrotnie, i bez sukcesów. Dopiero w 2010r. w RPA reprezentacja Urugwaju zagrała swój najlepszy turniej od 40 lat i zajęła 4 miejsce, a Diego Forlan otrzymał tytuł najlepszego piłkarza turnieju. To trochę zaskakujące, bo to przecież jednocześnie piętnastokrotni mistrzowie Ameryki Południowej.
Teraz mają Forlana, Cavani, Suareza. Przede wszystkim – dobry zespół. Uczmy się od nich. To zawstydzające, gdy tak bezdyskusyjne lanie spuszcza nam drużyna z kraju o powierzchni 176 tys. km kwadratowych. Liczącego nieco ponad 3,5 mln obywateli. Dla porównania sama aglomeracja warszawska ma 2 mln 600 tys. mieszkańców. Województwo mazowieckie jest dwukrotnie większe niż południowoamerykańskie państwo, ma również prawie 2 mln więcej mieszkańców. Czy ktoś wyobraża sobie reprezentację Polski złożoną wyłącznie z piłkarzy pochodzących z Mazowsza?
Żeby nie popaść w zbyt silne kompleksy, a nawet depresję, odniosę się do tekstu w jednym z portali: „Polacy na tle klasowego zespołu prezentowali się bardzo blado, problemem było dla nich wymienienie kilku celnych podań na połowie przeciwnika. Z taką grą o awans do mundialu 2014 będzie bardzo trudno.”
Z tego co wiem, Urugwaj nie leży i nie gra w Europie. A rywali w grupie mamy słabszych. Choćby Anglię, którą rozjechała Szwecja z innym pistolero – zawodnikiem nieobliczalnym na boisku i poza nim.

Ibracadabra
Albo po prostu – Ibra, czyli Zlatan Ibrahimović. Szwed z bośniackimi korzeniami. Dumnym synom Albionu wpakował cztery bramki, bo Wyspiarze ostatnio grają w piłkę jeszcze mniej niż zawsze, bardziej skupiając się na kopaniu piłki. A i duma u nich jakby zszarzała. Co na wyczyn Ibrahimovicia wpływ ma nieznaczny, bo klasę Szweda trzeba docenić. Zwłaszcza po golu przewrotką z 25 metrów.
Żeby zrobić to, co zrobił Ibrahimović, trzeba być szalonym. W kategoriach gry zespołowej oczywiście. Niewielu jest zawodników, którzy bez narażania się na połajanki trenera i partnerów z drużyny mogą pozwolić sobie na takie szaleństwo. Ibra jednak jest wśród nich. I niech tak pozostanie, bo czymże byłby futbol bez takich jak on. Czasem na niego narzekamy, że przereklamowany, że nie gra tak, jak by mógł, albo jak oczekiwałby zespół. Po czym rozgrywa taki mecz i o wszystkim zapominamy.
Szczęściarzowi (bogatemu, to wiemy) to i diabeł dzieci kołysze. W doliczonym czasie gry fatalny błąd przydarzył się bramkarzowi Joe Hartowi, który wybiegł poza pole karne, by wybić piłkę głową. Szwed tylko na to czekał. A Hart nawiązał do swych poprzedników potwierdzając, że odejście na sportową emeryturę legendarnego Petera Shiltona pozostawiło w bramce Anglii wielką pustkę.
Może odpocznijmy od piłki. Następny wpis – obiecuję, jeśli rzeczywistość znów nas czymś nie zaskoczy - będzie z innej dyscypliny.

czwartek, 8 listopada 2012

Futbolowe varia


Fot. TW-MEDIA
Piłkarze KGHM Zagłębia Lubin wygrali ze Śląskiem po raz pierwszy od 2002 roku.


Niezorientowanym od razu wyjaśniam, że tytuł tego felietonu nie oznacza, że zwariowałem. Varia to z języka łacińskiego zbiór różnorodnych tekstów, myśli lub notatek zebranych w jakiejś publikacji.

Łacina to piękny język
Co mnie podkusiło by posłużyć się łaciną? Przede wszystkim to, że na piłkarskich stadionach jakże często – niestety - to łacina jest językiem nie tyle urzędowym, co obowiązującym.  Tyle, że nie ta podręcznikowa, piękna, a jakaś taka - by nie odbiegać daleko od istoty sprawy - skrzywiona, wypaczona. Curva właściwie. „Wygramy, wygramy, wygramy. Kurwy pokonamy”. To częsta puenta kibicowskich przyśpiewek. Większość chórzystów nie wie, że curva w języku łacińskim oznacza zakręt, skrzywienie, krzywą. I może właśnie coś w tym jest, bo ci śpiewający muszą być wyjątkowo skrzywieni, jeśli takie brednie wydzierają ze swoich gardeł.
Zdziczenie, schamienie obyczajów panujących na trybunach, na internetowych forach, ale też na ulicach i w pociągach w drodze na stadion i po meczu szczególnie boli mnie we Wrocławiu. Z lat bardzo odległych, bo już sięgających trzech dekad wstecz pamiętam przyśpiewkę tyleż wzniosłą, co przypominającą „marnym” przeciwnikom Śląska na trybunach i na boisku kto tu rządzi. „Kto mistrzem jest? Kto mistrzem jest? Oczywiście Śląsk WKS!” Warto do niej wrócić, zwłaszcza, że przecież Śląsk to Aktualny Mistrz Polski!
Przypominam to choćby dlatego, że najlepsza drużyna w kraju zasługuje na coś więcej niż chamskie zachowanie.

Czkawka po derbach
Generalizuję, bo na co dzień na wrocławskim stadionie nie jest źle. Najzagorzalsi kibice wspierają wrocławski zespół raczej kulturalnie, a przy tym żywiołowo i z sercem. Niekiedy jednak się zapominają i wówczas przekraczają tę cienką granicę, za którą są zachowania nie do przyjęcia na stadionie. Nie do przyjęcia w miejscu publicznym. Bywają chamskie okrzyki, odpalanie rac (prawnie przecież zabronione) i rozwijanie transparentów o treściach z pogranicza historii i polityki. A przecież gdy polityka wchodzi do sportu, sport się kończy.
Zdarzają się również burdy, zarówno na stadionie – choćby w przypadku meczu eliminacji Ligi Mistrzów z Buducnostią Podgorica – jak i w pociągach, gdy zastraszeni podróżni boją się o swoje zdrowie, bo władza, którą oni wybrali w demokratycznych wyborach robi tak niewiele, by za ten wybór zapewnić im bezpieczeństwo.
Nagromadzenie i eskalacja takich zachowań nastąpiły w trakcie niedawnych dolnośląskich derbów z KGHM Zagłębiem Lubin. Goście z Lubina chyba poczuli się jak u siebie w domu, więc zaczęli wyzywać gospodarzy i odpalać race świetlne oraz dźwiękowe, zdemolowali toalety. Trybuny zaczęły przypominać wojnę.
To, że neandertale z obu stron nie rozumieją, że takie przedstawienie dla normalnej, dorosłej części widowni jest niewłaściwe, żenujące i nieakceptowane, właściwie mnie nie dziwi. Podobnie jak to, że nie zdają sobie sprawy czym są ich popisy dla dzieci, które przyszły ze swoimi rodzicami by się pobawić, by zobaczyć niecodzienne zjawisko, jakim jest pobyt z kilkunastoma, kilkudziesięcioma tysiącami ludzi na trybunach i oglądanie meczu.
Bardzo mnie jednak dziwi i oburza, że takie zachowania tak rzadko spotykają się ze zdecydowaną reakcją klubów piłkarskich, jako organizatorów i współorganizatorów meczów, policji i sądownictwa. Za kosztowną obecnością uzbrojonych oddziałów Policji na stadionach nie idzie skuteczność aparatu ścigania. Pieniądze za dodatkowe akcje dla policjantów pochodzą z podatków, które płacą ci, którzy na trybunach – choć są spokojni – tak naprawdę są intruzami. Czy ktoś coś z tego rozumie?

Wykopać normalnych ludzi ze stadionów
Po wydarzeniach z 28 października Policja zatrzymała 6 kibiców KGHM Zagłębia Lubin. Prokuratura Rejonowa przygotowała akt oskarżenia, sprawa szybko trafiła do Sądu Rejonowego Wrocław Fabryczna. Tylko jeden z tej szóstki otrzymał karę, której dolegliwość może wstrząsnąć ukaranym. Został skazany na 4 miesiące ograniczenia wolności i nakaz 20 godzin nieodpłatnej pracy oraz zakaz wstępu na imprezy masowe przez 2 lata. Pozostali kompani otrzymali wyroki pozbawienia wolności w zawieszeniu i zakazy wstępu na imprezy masowe na stadionach. To nie jest żadna kara! To jest udawanie, że wykonuje się obowiązki i że zabezpiecza się społeczeństwo.
Również wrocławianie zasłużyli się w derbach. Czwórka naruszyła nietykalność policjantów. Dwójce z nich grozi do 10 lat więzienia. Dwójka niepełnoletnich odpowie przed Sądem Rodzinnym. Czekamy na wyniki postępowań.
Choć czynności nadal są prowadzone, taki przebieg zdarzeń na trybunach, a później brak skutecznych działań organizatorów imprez masowych i nieskuteczność aparatu sądowniczego wciąż skutecznie odstraszają ludzi od przyjścia na stadion. To właściwie wykopanie takich ludzi, bo brak lub mizerna reakcja wobec bandytów w rzeczywistości obraca się przeciwko normalnym obywatelom. Tak się zastanawiam, kto wreszcie wysprząta stadiony z bandytów? Nie mam wątpliwości, że musi to być działanie zdecydowane, bo przecież neandertala nie da się edukować.

Klubowa niemoc z majtkami
Pirotechnika na stadionach jest zakazana. Za wnoszenie lub posiadanie na imprezie masowej wyrobów pirotechnicznych grozi grzywna, kara ograniczenia wolności lub nawet do 5 lat pozbawienia wolności. Pytanie: Dlaczego złapani nie zapłacili wysokich grzywien? – jest na razie bez odpowiedzi. Ale za to wysokie kary otrzymały kluby od Komisji Ligi Ekstraklasy, czyli organizatora rozgrywek. Śląsk musi zapłacić 20 tys. zł. Jego kibice nie mogą jechać – jako grupa zorganizowana – na dwa mecze wyjazdowe. Zagłębie musi zapłacić 10 tys. zł. Z kolei jego sympatycy nie pojadą na cztery spotkania na wyjeździe. Ponadto najbliższe dwa spotkania derbowe - w Lubinie i we Wrocławiu - odbędą się bez kibiców gości.
Co to za kary? Gdzie tu jest dolegliwość dla sprawców? Że nie przyjdą na stadion? Nie przyjdą w grupie, ale indywidualnie mogą sobie spokojnie kupić bilety.
Dolegliwość sięgnęła Śląsk, który odpowie za niedopatrzenie wynajętych przez siebie służb, które – choć obklepywały wchodzących na stadion – nie zaglądały do majtek. Przy okazji oberwało Zagłębie. To głupota organizatorów rozgrywek, którzy swoimi dyscyplinarnymi rozwiązaniami dostosowują się do złego systemu karnego w Polsce. Przecież powinno być odwrotnie: gdyby wyłapani prowodyrzy burd i wnoszący materiały pirotechniczne na stadion zapłacili po 20 tys. zł, natychmiast przestaliby się w to bawić. Trybuny zajęte byłyby już tylko sportem.

Pamięć w sporcie też jest ważna
Na boisku odbywał się już właściwy mecz, w którym Zagłębie było od Śląska zdecydowanie lepsze. Nie w jakiś elementach gry, nie w kilku fragmentach meczu. Było lepsze przez 90 minut. Tyle, że jego zawodnicy nie zagrali bardzo dobrego meczu. Zagrali przeciętnie. To Śląsk był koszmarnie słaby: szybkościowo, taktycznie. Dlatego przegrał 0:2.
Wrocławscy piłkarze wyglądali, jakby kiedyś potrafili grać w piłkę, tylko na to popołudnie akurat zapomnieli. Wchodzący na konferencję prasową trener Stanislav Levy był wściekły. Nawet nie starał się tego ukrywać. Po 2 miesiącach pracy z zespołem Śląska Wrocław jego piłkarze zagrali z KGHM Zagłębiem Lubin katastrofalnie. W drużynie gospodarzy nawet gracze wyróżniający się na tle kolegów miewali zagrania … hm… nieracjonalne.
-Stałe fragmenty gry? Beznadziejne. Mam do siebie mnóstwo pretensji – mówił tuż po zejściu z boiska Sebastian Mila. Choć do niego można mieć najmniej uwag spośród zawodników z pola.
W ciągu tygodnia wrocławianie, z Milą na czele, przypomnieli sobie jak gra się w piłkę. A zwłaszcza jak rozgrywa się stałe fragmenty. Rozbili w Szczecinie Pogoń 3:0. Tę samą Pogoń, która na inaugurację sezonu pokonała KGHM Zagłębie 4:0.
Właśnie to Zagłębie, po wygranych dolnośląskich derbach, w ciągu tygodnia zapomniało jak należy grać w piłkę. Uległo na własnym stadionie Podbeskidziu Bielsko-Biała 1:2, dla którego była to nie tylko pierwsza wygrana w tym sezonie, ale też pierwsza od 224 dni w ekstraklasie.
Co się stało z lubińskimi piłkarzami? Zapomnieli swych umiejętności, jak Adam Banaś, który dał sobie odebrać piłkę zasłaniając ją przy linii końcowej? Czy może wręcz przeciwnie: przypomnieli sobie swój właściwy poziom umiejętności, od którego mecz ze Śląskiem stanowił tylko odstępstwo? Zastanawiam się bowiem jak Arkadiusz Woźniak nie wykorzystał świetnego dogrania Pawła Widanova! Zastanawiam się jak Szymon Pawłowski, mistrz dryblingu, mija dwóch rywali z Bielska i nie potrafi wyłożyć piłki nie obstawionemu koledze…

Radio futbol
Na koniec jakiś lżejszy temat. Zapraszam na antenę Akademickiego Radia Index 96 FM, emitowanego w Zielonej Górze. Łukasz Radkiewicz w audycji „piłkaWgrze” przedstawia nie tylko zmagania trzecioligowych piłkarzy Lechii Zielona Góra, ale sięga również do T-Mobile Ekstraklasy. 6 listopada na antenie ukazał się czternasty odcinek programu. Miałem przyjemność w nim także wystąpić rozmawiając z autorem audycji o wydarzeniach na boiskach piłkarskiej ekstraklasy. Zapraszam do programu, który można znaleźć pod następującym adresem:


piątek, 2 listopada 2012

Pamiętajmy o nich! O tym, co dla nas zrobili


Fot.TW-MEDIA

Dzień Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny to czas wspominania tych, których wśród nas już nie ma. W minionych 12 miesiącach dolnośląski sport stracił kilka wybitnych postaci. Z niektórymi z nich miałem przyjemność spotykać się wielokrotnie. Zarówno przy włączonej kamerze, jak i gdzieś z boku boiska, rozmawiając o tym, co kochamy. O sporcie. Brakuje mi ich już teraz.

Andrzej Nowakowski - koszykówka
Andrzej Nowakowski to jedna z najwybitniejszych postaci polskiej koszykówki. Jako trener zdobywał medale Mistrzostw Polski. To on, wspólnie z także już nieżyjącym Wojciechem Spisackim, tworzył kolejny etap budowy obecnej potęgi zespołu koszykarek CCC Polkowice. Był asystentem Tomasza Herkta w reprezentacji Polski kobiet, która w 1999 roku wywalczyła Mistrzostwo Europy.

Jerzy Olejniczak - koszykówka
Popularny „Olej” dwukrotnie w połowie lat 80. zdobywał brązowe medale z zespołem koszykarzy Śląska Wrocław. W Koszalinie stworzył zespół na miarę ekstraklasy.

Ryszard Zięba - piłka nożna
Bramkarz Górnika Wałbrzych. Wychowanek tego klubu wraz z nim awansował do ekstraklasy i rozegrał w niej jedno spotkanie. Później grał m.in. w Victorii Wałbrzych i Skalniku Czarny Bór.

Edward Strząbała - piłka ręczna
Związany z Kielcami trener, który pracował również na Dolnym Śląsku. W 1982 roku zdobył ze Śląskiem Wrocław mistrzostwo Polski. Przed kilku laty dowodził z ławki zespołem Miedzi Legnica.

Jan Skrzypczak - tenis stołowy
Znałem Go jako sędziego, działacza i organizatora imprez. Był również trenerem. Szczególnie będą Go pamiętać studenci wrocławskich uczelni, dla których organizował Ligę Uczelnianą mimo ciężkiej choroby. Walczył z nią przez wiele lat.

Grzegorz Offman - tenis na wózkach
Zawsze miał uśmiech i życzliwość dla innych, choć walczył z chorobą. Świetnie organizował turnieje ogólnopolskie i międzynarodowe. Wieloletni dyrektor turnieju Wrocław Cup.

Pułkownik Leopold Kałuża - strzelectwo
Kierował ośrodkiem strzeleckim Śląska Wrocław, był prezesem Dolnośląskiego Związku Strzelectwa Sportowego. Prowadził zawodników Śląska do największych międzynarodowych sukcesów, ze złotymi medalami Igrzysk Olimpijskich i Mistrzostw Świata. Gdy przyjeżdżaliśmy do ośrodka, On zawsze
tam był. Nadal wydaje mi się niemożliwe, że na zawodach już nie przyjmie nas Pułkownik.

W niewielu dziedzinach życia ulotność dokonań następuje tak szybko jak w sporcie. To tu każdy kolejny mecz odsuwa w przeszłość wcześniejsze dokonania. Dlatego wspomnijmy, również na co dzień, tych, którzy już odeszli. Pamiętajmy o ich dokonaniach.

Bo nie kto inny tylko On skruszy beton!


Rys.Magdalena Wlezień -www.megusta.pl


Czytam, słucham, oglądam, i oczom nie wierzę. Pragnienie zmian w narodzie jest tak wielkie, że wszystkie nadzieje zostały ulokowane w osobie Zbigniewa Bońka i Zarządu PZPN chyba bez jakiejkolwiek refleksji.

Balonik dla Bońka
Nowe otwarcie – to pełne nadziei hasło, oby nie płonnej, obowiązuje od tygodnia. Ponieważ uznaliśmy jako naród in gremio, że gorzej już być nie może, na zasadzie kontrastu wysnuliśmy wniosek, że teraz może być już tylko lepiej. A nadzieje ulokowaliśmy w Bońku. Dlatego wybory nowych władz Polskiego Związku Piłki Nożnej 26 października 2012r. stały się sprawą narodową. Po wpadce z meczu Polska – Anglia nawet sprawą honoru. Udało się, mamy nowego prezesa. Zestawiając wszystkie zalety i wady kandydatów, wygrał chyba najlepszy. Euforia w narodzie jest wielka. Dlatego nawołuję: Otrzeźwiejmy po piątkowej nocy. Trochę lodu na rozgrzane głowy.
Piłka to gra najbardziej ludyczna, o największej sile oddziaływania, bo ciesząca się największym społecznym zainteresowaniem – nie tylko w Polsce, więc jesteśmy usprawiedliwieni – więc balon oczekiwań rósł, pęczniał przyjmując rozmiary ogólnonarodowej misji. Właśnie dlatego współczuję Bońkowi. Trochę nawet go rozumiem, gdy na łamach „Przeglądu Sportowego” stwierdził: „Gdyby prezesem został ktoś inny, mógłby zrobić tylko krok do przodu. Ja mogę tylko do tyłu”. Przerażenie odpowiedzialnością i skalą wyzwań?

Wielki Statysta buduje wizerunek
W zmienionej rzeczywistości widzę poważne zagrożenie w samej osobie koncentrującej tak wielkie oczekiwania. Zibi to wielki indywidualista. Taki był na boisku, dlatego świetnym napastnikiem był, ale też taki jest na co dzień. Wielki Statysta. Kontestator i krytyk tego, co od dawna działo się w PZPN i polskiej piłce. Czy teraz będzie zdolny do zmiany sposobu myślenia? Przejście z opozycjonisty w twórcę nie jest łatwe.
To chyba nie przypadek, że nie sprawdził się jako trener czterech różnych zespołów: trzech klubowych we Włoszech i reprezentacji Polski. Czy ktoś zna działalność, w której z sukcesami zarządzałby grupą ludzi? Nawet niemal czteroletnia praca na rzecz jego ukochanego Widzewa Łódź przyniosła efekty … mało spektakularne. A zakończyła się przyjęciem odprysków błota, gdy głównemu sponsorowi drużyny prokuratorzy postawili zarzuty kupowania meczów.
Bońka w kampanii wyborczej chyba w największym stopniu wsparli działacze Dolnośląskiego Związku Piłki Nożnej. Mogą być z siebie dumni, ale czy osiągnięty efekt wpłynie na beneficjenta, który sprawia wrażenie, że do zaszczytów powinny go wynieść nazwisko i osobowość?

Bez rządu ani rusz
Nowego prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej i jego współpracowników czeka wprawdzie orka nie na ugorze, ale na polu tyleż kamienistym, co bardzo zachwaszczonym. Czy jej podołają? Zajęcie to rzeczywiście niewdzięczne. Sięgające fundamentów niewydolnych struktur polskiego futbolu. Głęboko pozytywistyczne. Ale ileż będzie satysfakcji, jeśli się uda! Wspierajmy ich ile możemy, by się udało.
Nie wiem, czy ktoś zdaje sobie sprawę, że powodzenie reform w świecie piłki będzie drogowskazem dla innych dyscyplin. Futbol to największa z gier zespołowych, pewien wzorzec. Dotychczas, to prawda, w dużym stopniu negatywny. Może teraz będzie inaczej. Czas na zmiany. Instytucjonalne. Czy Boniek jest w stanie je przeforsować? Przecież do pracy, do zmian legislacyjnych i w szkolnych programach nauczania, do zmiany lokowania publicznych funduszy zagonić trzeba rząd i polskie samorządy terytorialne. Sam Boniek, nawet z tak zacną ekipą, wody w chleb nie zamieni. Tu nie ma miejsca na cud. Tu konieczne są: wizja, pomysły i wspólna ciężka praca. Na pewno przyjście nowego prezesa stanie się silną inspiracją.

Wkroczyła nowa miotła
Efekt nowej miotły już działa. Jako dziennikarz sportowy zarejestrowałem się na stronie PZPN w ubiegłym roku, przed wrocławskim meczem Polska – Włochy. Od tego czasu otrzymałem 5, może 6 listów z informacjami ważnymi dla przedstawicieli mediów. Jak na 12 miesięcy, liczba to żenująco skromna. Potwierdzająca tylko lekceważące podejście związkowego betonu również wobec mediów. I to pomimo moich kilkukrotnych przypomnień.
Wreszcie jest światełko w tunelu. A może nawet zmiana fundamentalna. Na początku tego tygodnia otrzymałem trzy wiadomości ze związkowej centrali, związane z przygotowaniami do meczów pierwszych reprezentacji Polski i Urugwaju oraz naszej młodzieżowej kadry, oraz sms z prośbą o uaktualnienie danych redakcji. Te działania wskazują na koniec oblężonej twierdzy. Oby normalność, również we współpracy z mediami, zagościła w związkowej siedzibie już na zawsze.