środa, 28 listopada 2012

To nie mogło się udać



To był efektowny, publiczny pokaz jak cienka linia dzieli przegranych od zwycięzców. Ile pracy i zaangażowania trzeba włożyć w całym meczu, by nie tylko czuć się zwycięzcą, ale by nim być. Minioną niedzielę będziemy długo wspominać. Przede wszystkim dwa mecze na Dolnym Śląsku – we Wrocławiu i Legnicy.

Piłka nożna jest magiczna
Przynosi najbardziej krańcowe emocje, co akurat nie zawsze jej służy. Skupia na sobie największe zainteresowanie. Wraca jak bumerang. Także na tym blogu. Niedzielę 25 listopada 2012 roku będziemy długo wspominać. We Wrocławiu w ciągu 7 minut Jagiellonia odrobiła trzybramkową stratę do Śląska, w Legnicy tak niewiele brakło, by ziścił się podobny scenariusz. Na obu stadionach dało się słyszeć okrzyki zdesperowanych kibiców. Bardziej dobitne we Wrocławiu:
-Levy, co Ty robisz!
-Co Wy robicie!
Niecenzuralnych nie będę cytował. Jako kibic rozumiem wściekłość. Jako dziennikarz – nie. Takich wydarzeń w historii sportu jest mnóstwo. To bowiem jego immanentna cecha – zaskoczenie i niepewność. Jako dziennikarz jestem po tych meczach ukontentowany. Były emocje, zwroty akcji, dużo bramek, niezły poziom, choć zawsze można się przyczepić. Potwierdziła się również pewna stara prawda, o której już pisałem. Polecam felieton z 21 września, zatytułowany „Jak wysoko trzeba prowadzić, żeby wygrać?
Właśnie dlatego kochamy sport. Tak, kochamy! Nie możemy bez niego żyć. Nie rajcują nas sprzedane mecze. Nie chcemy filmu, który oglądany po raz setny jest taki sam. Emocje, także te pozytywne, są dzielone na zmianę obu stronom sportowego widowiska. Przecież nie byłoby słynnego Dudek Dance w Stambule, gdyby nie najpierw świetna gra AC Milan w pierwszej połowie, a następnie zwrot akcji o 180 stopni (klasyk Grzegorz Lato coś wspominał nawet o 360 stopniach). Jeden z polskich trenerów koszykówki – przepraszam, ale nie pamiętam nazwiska – przekonywał swoich zawodników, że strata w trakcie meczu do rywala np. 30 punktów nie przesądza wyniku meczu. Skoro rywale byli w stanie taką przewagę wypracować, my jesteśmy w stanie ją odrobić.
Nie odbierajmy tej wiary polskim sportowcom. Wzmacniajmy ją w nich. Chciałbym wierzyć, że to, co dzieje się w polskim futbolu jest właśnie wyrazem zachodzących zmian w mentalności. Że nie wolno się poddawać, że walczyć trzeba dopóki nie wybrzmi ostatni gwizdek.
Co mógł osiągnąć Dolcan Ząbki przegrywając w 90. minucie meczu w Legnicy z Miedzią 0:3? W 90. minucie! Ale zawodnikom z Mazowsza chciało się chcieć! A może wyczuli, że sielska atmosfera leniwego niedzielnego popołudnia spłynęła na boisko i zawładnęła miejscowymi piłkarzami? I wówczas pilnowany na radar najlepszy strzelec Dolcanu – Mateusz Piątkowski – w ciągu dwóch minut trafił do siatki. Chwilę później sędzia zakończył spotkanie. Jaki jednak byłby wynik, gdyby w 86. minucie Aleksander Ptak nie obronił strzału Piątkowskiego? – Nic te gole nam nie dały – smucił się napastnik. Chciałem go pocieszyć, że Dolcan ma fajną, młodą drużynę i może gdy utrzyma się w I lidze, w następnym sezonie będzie walczył w czołówce. – Ale my już teraz jesteśmy dobrą drużyną! – odparł bardzo pewnie Mateusz. Wiara i przekonanie do własnych umiejętności warte propagowania.

Zespoły obcych boisk
Spotkanie w Legnicy rozegrano dwie godziny wcześniej. Po nagraniu rozmów z piłkarzami popędziliśmy do Wrocławia, by obejrzeć choć drugą połowę meczu Śląska z Jagiellonią Białystok. Jagiellonia to jeden z trzech zespołów w naszej ekstraklasie, które w tym sezonie jeszcze nie przegrały wyjazdowego meczu. A grała między innymi w Poznaniu (zwycięstwo) i z dwiema warszawskimi drużynami (zwycięstwo i remis). Czyli zespołami zajmującymi miejsca w tabeli od pierwszego do trzeciego. Łącznie w 6 meczach zdobyła 10 punktów. To nie jest przypadek, ale sytuacja niewątpliwie dziwna. Jagiellonia nie przegrała wyjazdowego meczu od 3 maja, gdy grała … we Wrocławiu ze Śląskiem.
Dlatego ostatni remis 3:3 we Wrocławiu właściwie jest wynikiem spodziewanym. Jagiellonia w tym sezonie wraz z meczem ze Śląskiem zremisowała już 8 spotkań. Remisy stanowią aż 61,5% rozegranych spotkań. Tak, na zwycięstwo Śląsk miał niewielkie szanse, bo statystyka nie kłamie.
Tak na marginesie – tamta Jagiellonia słabo spisująca się na wyjazdach (tylko 1 zwycięstwo i 4 remisy w poprzednim sezonie) punkty zbierała u siebie (10 zwycięstw). Gdy trener Hajto przestawił wajchę na torach, jego drużyna przestała wygrywać w Białymstoku (w tym sezonie 6 meczów bez zwycięstwa, wygrana tylko na inaugurację z Podbeskidziem), za to świetnie sobie radzi na wyjazdach. Taki zespół obcego boiska.
Ponieważ nasz Stadion Miejski nie jest już Twierdzą Wrocław – tylko w tym sezonie oddał rywalom 8 punktów – może po tym przyjacielskim remisie obie drużyny zawiążą pakt i będą rozgrywać mecze tylko na boiskach rywali? W przypadku Śląska plusów byłoby sporo:
- piłkarze nie wpadaliby w panikę na widok kibiców,
- kibice nie mieliby zszarganych nerwów,
- nie trzeba byłoby organizować meczów we Wrocławiu, co dałoby zyski dwojakiego rodzaju: stadion miałby w budżecie mniejszą stratę, nie trzeba by było też wymieniać murawy, a jak wszyscy wiemy, to zadanie bardzo kosztowne.

To była duża sztuka
Wróćmy do meczu. Jaga w tym sezonie straciła na wyjazdach tylko 3 bramki. Tyle samo strzelił jej w jedno popołudnie Śląsk. Ale po zakończeniu meczu nikt nie był z tego dumny. - Lepiej nie wchodzić – rzucił przy szatni do dziennikarzy Jarosław Szandrocho, fizjoterapeuta Śląska. Trener Stanislav Levy na konferencji prasowej: - Nie mogę zrozumieć jak taka drużyna mogła dać sobie odebrać zwycięstwo!
Nastroje wśród gospodarzy były bliskie erupcji wulkanu. Jak silne jest powszechne przekonanie, że Śląsk zawalił ten mecz, że go przegrał, świadczą również słowa Grzegorza Mielcarskiego. Reprezentacyjny przed laty napastnik napisał w poniedziałkowym „Przeglądzie Sportowym”: „Śląsk nie miał prawa przegrać (…)”. Coś w tym jest, bo mistrz Polski jest przegranym tego meczu.
-W przerwie mówiłem chłopakom, żeby utrzymali kolektyw i wiarę w dobry wynik. W drugiej połowie zaczęliśmy grać w piłkę - mówił z kolei Tomasz Hajto. Sprawiający wrażenie, jakby zrzucił z siebie jakiś ogromny ciężar, ale i on nie do końca jeszcze wiedział co się wydarzyło.
Piotr Ćwielong, pomocnik Śląska, gdy padła trzecia bramka dla gości, szedł w stronę linii środkowej boiska i z niedowierzaniem kręcił głową. Po meczu powiedział mi: - Prowadząc 3:0 i grać 10 na 10, a później na 9, i zremisować, to duża sztuka…
Na poniedziałkowej odprawie takich „dużych sztuk” zapewne zespół znalazł więcej. Choćby strzał Dalibora Stevanovicia z 82. minuty. Jak z on z 5 metrów nie trafił we właściwie pustą bramkę, chyba sam do końca życia nie zrozumie.
Zostańmy na chwilę przy tej sytuacji, bo na jej przykładzie doskonale widać jak sądzę, jak drobne wydarzenia mogą wpłynąć na bieg historii. Gdy wykorzystuje się dar od losu, uśmiech szczęścia, albo traci się niepowtarzalną szansę.

Wykupił bilet powrotny
Wobec tego przeanalizujmy dwa scenariusze. Oto pierwszy, który prawdopodobnie się ziści:
-Stevanović nie trafił, Śląsk stracił 2 punkty.
Słoweniec zszedł z boiska chwilę później. Zespół jest jeszcze bardziej rozbity, nie może się odbudować i choć walczy, przegrywa ostatnie mecze w tym roku z Lechem i Legią. Nerwowa atmosfera w klubie, napięcia w gronie zawodników. Gruntowne zmiany. Ze Śląska odchodzi kilku graczy, wśród nich pechowy strzelec – Dalibor Stevanović, z łatką piłkarza niespełnionego, o dobrych umiejętnościach, potrafiącego znaleźć się w grze kombinacyjnej, ale bez błysku, często jakby o tempo spóźnionego przy konstruowaniu akcji, trochę wyalienowanego z grupy.
Oto drugi scenariusz, który mógł zajść:
-Stevanović trafił, Śląsk zdobył 3 punkty.
Szczęśliwy strzelec został bohaterem, którego zaakceptowała drużyna i kibice. Śląsk zmazał traumę po meczu z Wisłą Kraków. W zespole emocje opadły. Dobre 70 minut meczu z Jagiellonią utwierdziło zawodników i trenera, że znów można ogrywać najlepszych. Wrocławianie remisują w Poznaniu, co jeszcze ich wzmacnia, i na zakończenie rundy ogrywają po wspaniałym meczu Legię. Wracamy! – krzyczą piłkarze dając znać całej piłkarskiej Polsce, że Śląsk chce obronić tytuł. Ważnym elementem tej układanki jest Dalibor Stevanović. Odzyskał spokój i wiarę w siebie, którą ostatnio miał 1,5 roku temu, w holenderskim Vitesse Arnhem. W lutym Śląsk wreszcie w dyspozycji godnej mistrza Polski ruszy do ostatecznej walki o mistrzostwo.

Oczywiście z obu tych wariantów może wyjść jeszcze jakaś hybryda, ale jakoś tak mi się wydaje, że Stevanović będzie musiał odejść. Jak dotychczas daje tej drużynie zbyt mało. Choć, dopóki piłka w grze, wszystko może się wydarzyć. Niestety, dosłownie wszystko.

Niespokojny duch drużyny
Tej drużynie brakuje spokoju. Pewności siebie, mimo wszystko. Czegoś, co można by nazwać „team spirit”. To widać właśnie w sytuacjach ekstremalnych. Mistrz Polski rozsypuje się. Nie jest drużyną. Kadrowe i mentalne działania Oresta Lenczyka były tuszowane w poprzednim sezonie wspólnym celem – zdobyciem tytułu. Koniec sezonu rozerwał tamę. Postępujący nieustannie od wielu miesięcy, a od początku 2012 roku galopujący już rozkład grupowych więzi sprawił, że naprawa wymaga podobnego czasu. Stanislav Levy prowadzi od 3 miesięcy zespół przejęty „z dobrodziejstwem inwentarza”. Niby długo, ale tak niewiele jednocześnie.
Oczywiście popełnia błędy, ale po meczu łatwo je wykazać. Ale to drużyna musi być równorzędnym partnerem dla trenera. Reagować na to, co dzieje się na boisku. Tymczasem zejście Amira Spahicia, mimo że siły się wyrównały, było dla Śląska bardzo bolesne. I to pomimo że Amir nie jest obrońcą nie do przejścia. Przy wyniku 2:3 wszedł Tadeusz Socha uzupełniając skład obrony, ale to z jego strony poszło dośrodkowanie Dawida Plizgi, które na remis zamienił Euzebiusz Smolarek.
I jeszcze Tomasz Jodłowiec robi w 90 +1 min. dziecinny błąd na środku boiska, jakich nie robią już nawet średnio zaawansowani juniorzy. Nika Dzalamidze goni sam na bramkę Mariana Kelemena. To dopiero byłby wynik, gdyby nie dogonił go ofiarnie interweniujący Mariusz Pawelec.
Rafał Grodzicki po meczu komentował wynik: - Nie rozumiem…
Śląskowi trzeba pomóc. Oczywiście nie przez głaskanie. Raczej wstrząs. Na pewno nie lżenie. Niektórzy fachowcy z trybun zapowiadają wietrzenie szatni. Czy oni wiedzą co to znaczy? W maju nie mieli wątpliwości, nie mówili o wietrzeniu. W maju wszyscy gracze byli świetni. Czy krytycy biorą pod uwagę, że za sprawą klubu, Oresta Lenczyka, ale i zawodników rozsypała się obrona, bo odeszło 4 dobrych graczy, silnych mentalnie? Każdego z nich brakowało w niedzielę. Gwałtowne ruchy są niewskazane. Zmiany, owszem, są konieczne, ale nie do fundamentów. Lód na głowy. Z braku zimy proponuję sięgnąć do lodówki.
Te dwa mecze do historii nie przejdą. Ani ten we Wrocławiu, ani ten w Legnicy. Brutalna prawda historii zatrzymuje w pamięci i kronikach tylko wydarzenia przełomowe. Te takie nie były. Będą jednak rozpalać głowy kibiców i piłkarzy jeszcze przez jakiś czas. W przypadku Śląska - do następnego meczu. Szczególnie – tego z Legią, we Wrocławiu. Dzień po wizycie Świętego Mikołaja ktoś dostanie prezent, a ktoś rózgę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz